Peru: Misje START

Morze łez i łan łej tiket

Smutek, przygnębienie, strach a może ekscytacja, oczekiwanie, euforia…???!!!

Zazwyczaj kiedy w ręce od ścisku wilgotnieje bilet pozwalający pokonać grawitację, na naszych twarzach powstaje banan uśmiechu. Bo w co znowu wdepnie CKRbochenek.
A jakie  były nasze uczucia przed wyjazdem na wolontariat misyjny do Indianów Indian? Już wcześniej ten wyjazd został wypromowany jako wywleczenie z budy na zardzewiałym łańcuchu. To był egzystencjalny szox, mix całej palety uczuć!!!
Czas ciężki, ale piękny i obfitujący w morze doznań. Taką piękną słowopolszczyzną definiuje to moja urocza Żona. Ja z uwagi, iż jako facet mam tylko jedną szufladę w mózgu, nazwę to- Sajgon.
Tak jak znajomi na pełny wdechu mówili WOW, to rodzice wzdychali HYH i ze łzami w oczach żegnali się z nami. My mówiliśmy YHY, myśląc wciąż czy na pewno pchać się w ten dziki peruwiański las.
Tuż przed wylotem trudno było „złapać zakręt” w ogromie obowiązków i załatwień. Wreszcie nadszedł ten moment kiedy stanęliśmy na płycie lotniska. Tak więc bilet topił się w reku, pomimo iż nie był emenemsem.

 

Początki bywają trudne

Jeszcze nie wylecieliśmy a już harda akcja. Mamy nadbagażu około 85 kg. Po zastosowaniu technik małej iluzji  uzyskaliśmy 56 kg nadwagi ale to wciąż 1700 zł dopłaty.

 

A miało być tak pięknie… Cztery wielkie walizki już odjechały do załadowania w samolot a dwie pozostały.
Myślimy sobie tak:
-Kto jesteś?
-Katolik!
-No to masz wsparcie. Jest kilku świętych od przekrętów spraw beznadziejnych.
-No to telefon do nieba:
-Ej chłopaki w aureolkach, mamy 85 kilogramów do przerzucenia.  Jak zwykle walutą za wsparcie „projektu” jest modlitewna danina.
No i już cztery osoby daninują.
Chłopaki zdjęli aureolki i potrzebowali 40 minut.

Nie ważne jak ale za sprawą siły z wysoka, bagaż w całości został nadany i kosztował nas cale 0 zł! Czasu do odlotu pozostało niewiele. 0 6:00 AM pożegnani przez Koordynatorkę SWM Karolinę Kufel i wolontariusza Marcelego Stocha, ruszyliśmy pędem przedzierając się przez labiryntanową kolejkę. Na lotnisku pożegnało nas tylko tych dwoje wspaniałych. Było to spowodowane tym iż przed samym wyjazdem z Krakowa w kierunku warszawskiego lotniska okazało się, że zapomnieliśmy wynająć autobus, który dostarczyłby rodziców, siostry, braci, wujków, ciociów, babcię, kuzynów, kuzynki,  przyjaciół i nieprzyjaciół do portu samolotowego Chopin.

 

 

Dżungla  – Minus 41 Stopni Celsjusza!?

W samolocie spędziliśmy około 11 godzin. Większą część tego czasu odsypialiśmy, gdyż noc upłynęła kręcąc kółkiem przemierzając Półpolskę, oraz organizując wsparcie od świętych z nieba. Budził nas tylko zapach jedzenia, które stewardewsy kolporterowały na pokładzie.

 

Gdy marzenia senne zostały zaburzone zapachem odgrzanego kurczaka, nasze oczy otworzyły się nad dżunglą. Wtedy serca zabiły mocniej. Wstęga mieniącej się w słońcu kakaowej, meandrującej rzeki, przykuła nasze spojrzenia. Właśnie wtedy  zdaliśmy sobie sprawę, że w tym dzikim świecie spędzimy rok, jako wolontariusze Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego MŁODZI ŚWIATU.

 

Na co my się zdecydowaliśmy!!!

Na kokpitowym,  fotelowym telebimie pokazała się informacja.
Temperatura: -41oC
Wysokość 10 363m
Prędkość: 935 km/h

No spoko – przynajmniej w tej dżungli normalna temperatura.

 

Kokaina od Mamusi – hardy efekt 2

No i zaczęło się!!! Dopiero co wylądowaliśmy na płycie lotniska a przy naszym boku wyrosło dwóch, niskich, krępawych z psami. Zgodnie z zasadą – jaki pies taki pan. Albo na odwrót – nie pamiętam.  Te cztery dwa psy natarczywie obwąchiwały nasze plecaki a ich podekscytowani policjanci również zaczęli węszyć. No i wywęszyli. Mieliśmy przy sobie polską kokainę, kiełbasę, kiszkę i kabanosy, które przesyłała Mamusia dla wygłodniałego polskością syna, księdza, misjonarza, Padre Jose .
Na środku wielkiego lotniskowego korytarza zaczęło się trzepanie ponad 200 kg bagażu i poszukiwanie przemytu.
Naszej Kokainy nie znaleźli. Kiełbasę, kiszkę i kabanosy pozwolili zostawić, ale zabrali nam polskie orzechy laskowe i pół kilo polskich bananów! Ponowne pakowanie przetrzepanych bagaży i ruszamy dalej przez lotnisko. Następny przystanek na rentgenowaniu walizek. Znowu to samo.. Konsystencja kiszki i kiełbasy wygląda podejrzanie w rentgenogramie, więc musimy pokazać, że to nie laska dynamitu tylko podwawelskiej.
Koniec kontroli i kolejny przystanek w kiosku wizowym.
– Nosotros somos Misjoneros
– AA ,Si Si, Claro Claro..
… i w Paszporty wbite 183 dni legalnego pobytu w Peru, więc idziemy dalej z torbami.

 

Hebanowe głowy

Na poczekalni lotniska w Limie, wśród dzikiego tłumu oczekujących osób, trudno było wypatrzeć przechwytującego nas Padre Ricardo (polak, misjonarz, salezjanin, dyrektor domu dla chłopaków w Limie). Wraz z nim, miał na nas czekać jeden z peruwiańskich wolontariuszy o imieniu Diego. Diego to wychowanek Casity*. Znaliśmy go już wcześniej z opowiadań, gdyż jedno z polskich serc wzdychało do niego przez ocean. Niestety, nie wiedzieliśmy jak wygląda żaden z nich, wiec ślepo brnęliśmy przed siebie z nadzieją, że jasny kolor włosów zostanie dostrzeżony na tle wypolerowanego hebanu peruwiańskich głów. I tak też się stało…

Przechwyceni i podekscytowani bytem w przestrzeni Ameryki Południowej wsiedliśmy wszyscy do samochodu i  staliśmy się ofiarami drogowej brawury. Jeśli pragniesz adrenaliny, nieokiełzanej żadnymi przepisami drogowej przygody, przepełnionej chaosem funkcjonalnym, zapraszamy do Limy!!! Kierowcy nieustannie trąbią. Ludzie przechodzą pomiędzy samochodami. Czerwone światło wcale nie oznacza żeby się zatrzymać, tak jak zielone nie daje gwarancji, że można już jechać lub iść. Chodnik czasem przydaje się jako dodatkowy pas drogowy. Zdarza się, że coś-ktoś jedzie pod prąd. To tylko część atrakcji tego ulicznego pakietu, o których  można powiedzieć na bezdechu! Modlitwa sama płynie z ust. Nowenny litanie, akty wystrzeliste.

Casita w Limie 

W Limie spędziliśmy około tydzień. Było to podyktowane koniecznością uzyskania dokumentów niezbędnych do realizacji rocznego wolontariatu misyjnego. W tym czasie mogliśmy wniknąć w zasady funkcjonowania tamtejszego Domu Don Bosco dla chłopaków. Poznaliśmy pracę księdza Dyrektora Ryszarda, a także wolontariusza SWM Młodzi Światu Łukasza Bankiela, niezrzeszonej wolontariuszki z Krakowa Dominiki Chmiel, miejscowych wolontariuszy oraz pracowników. Pokrótce obrazując tą przestrzeń…

  • Padre Ricardo zabiegany salezjanin, który na swojej głowie ma mnóstwo rzeczy ale nie zapomina nawet o najdrobniejszych.
  • Łukasz z nogą w gipsie walczący z rzeczywistością. Jak na razie mężnie daje radę na obczyźnie. Nawet nie wrócił do kraju żeby się wykurować lecz eksploatuje z siebie wszystko.
  • Dominika uczy chłopaków angielskiego a jako dyplomowany psycholog przemyca psychologiczne chwyty.

Pracę pozostałych osób z powodu nie przedłużania ogłoszeń parafialnych, pozwolimy sobie określić w dwóch słowach  – WIELKA RZECZ. Ogrom miłości, troski i poświęcenia, które niosą w pracy z chłopakami jest tak wielka, że widząc to zdajesz sobie sprawę, że musi być to dzieło Boga, bo człowiek sam z siebie nie jest w stanie tyle dać.

 

Przez kilka dni mieliśmy okazję uczestniczyć w zajęciach sportowych dla chłopaków w ramach, których organizowaliśmy akcję slackline. Z atrakcji liny rozwieszonej nad ziemią, korzystali również miejscowi biedacy i bezdomni. Było dużo motywacji, radości i upadków. Na szczęście zajęcia sportowe przeżyli wszyscy a ambulance i miejscowa klinika traumatologiczna nie zyskała nowych klientów.

 

Zainteresowanych domem dla chłopaków w Limie odnosimy do wpisu na blogu Łukasza Bankiela (LINK).

Zainspirowani działaniami w Casicie zapragnęliśmy jak najszybciej znaleźć się w San Lorenzo (wiosce do której zostaliśmy eksportowani) aby zacząć w końcu działać z dzieciakami w dżungli. Jednak droga w głąb tego wielkiego, równikowego lasu, gdzie zlokalizowane jest San Lorenzo nie jest taka łatwa… ale sami zobaczcie!!!

 

*   *   *

 

*Casita – prowadzony przez salezjanów dom dla chłopaków w Limie