Peru: Lima – 7 tygodni!

Właśnie mija siódmy tydzień mojego pobytu w Domu Don Bosco w Limie. No nie mogę powiedzieć, że był to jeden z łatwiejszych okresów w moim życiu, wprost przeciwnie, było bardzo ciężko, w dalszym ciągu jest ciężko i pewnie jeszcze długi czas będzie ciężko. Po zetknięciu się z ogromem pracy, z nowym środowiskiem, kulturą i mentalnością ludzi, które ciężko mi zrozumieć, z procesami, które moim zdaniem (bazując na standardach europejskich) działają źle, z własnymi słabościami, których wcześniej nie dostrzegałem, automatycznie pojawiała się u mnie reakcja obronna – nie, nie chcę tu być, nie chcę tego robić, chcę do domu! Ale właśnie w tych momentach kiedy jestem bliski załamania się i mam ochotę zamknąć się w pokoju i użalać się nad swoim losem, staram się przypomnieć sobie po co tutaj jestem? No właśnie, po co? Po to żeby służyć, po to żeby pomagać, po to żeby dzielić się miłością i po to żeby dzielić się swoją wiarą. Chciałem to mam, łatwo było się zdecydować na wyjazd kiedy człowiek nie wiedział co go czeka, teraz już wiem i muszę temu stawić czoła.

Myślę, że mamy w Polsce trochę nadto sielankowy obraz pracy misjonarzy. Wyobrażamy sobie, że żyją sobie między tubylcami, odprawiają dla nich msze święte i sakramenty, opowiadają o Jezusie i w sumie tyle, fajna praca, tylko daleko od domu i rodziny, no i czasem w trudnych warunkach klimatycznych. Tymczasem obserwując pracę dwóch polskich misjonarzy, z którymi mam do czynienia w Limie (ks. Ryszard dyrektor Domu Don Bosco i ks. Piotr pracujący w dzielnicy Callao) muszę powiedzieć, że zakres ich obowiązków nie ma końca podobnie jak ich godziny pracy. Po pierwsze muszą sprawować nadzór nad pracą placówek im powierzonych (domu dla chłopców, oratorium, inicjatyw charytatywnych itd.), muszą kontrolować  pracę ludzi zaangażowanych w te dzieła (a niestety nie zawsze można zaufać ludziom z którymi się współpracuje, także trzeba stale doglądać wszystkich spraw osobiście), muszą organizować środki finansowe, dbać o dobre kontakty z lokalną społecznością, a także ze swoją wspólnotą, stale angażować miejscowych ludzi w prowadzone przez siebie dzieła, ponieważ bez ich udziału nie miałoby to wszystko sensu, każdego dnia muszą zmagać się z nowymi problemami, które nagle się pojawiają. A ponadto dbać o życie duchowe miejscowych ludzi, odprawiać msze święte, udzielać sakramentów, katechez, przygotowywać uroczystości. Czasami zastanawiam się jak jeden człowiek może temu wszystkiemu podołać? I odpowiedź jest chyba tylko jedna, to Pan Bóg nad wszystkim czuwa i bez jego pomocy wszystko pewnie od razu by się posypało.

Jeśli chodzi o moją pracę, to generalnie mam pod opieką cały dom w godzinach popołudniowo – wieczornych. Zaczynam po obiedzie doglądając czy chłopcy wypełnili swoje obowiązki w utrzymaniu domu (każdy z nich ma w danym miesiącu określone zadanie np. zmywanie naczyń, wycieranie schodów, sprzątanie łazienki itd. w ten sposób uczą się dbać o swój własny dom oraz uczą się sumienności w wykonywaniu zadań). Po południu zwykle poświęcamy 1-2 godziny na uprawianie sportu (oczywiście większość chłopców chce grać tylko w piłę nożną, ale gramy również w siatkówkę, kosza i badminton). Następnie doglądam aby chłopcy wykąpali się i przebrali w porządku oraz w pokojowej atmosferze, po czym przygotowujemy podwieczorek i młodsza połowa chłopców udaje się do szkoły (coś na poziomie naszego gimnazjum tyle że wieczorowo), w domu zostaje starsza grupa, która ma zajęcia w szkole rano, trzeba ich zmobilizować do nauki, pomagać im w odrabianiu lekcji i kontrolować, żeby nie wymykali się gdzieś ukradkiem. Potem przygotowujemy kolację i trzeba dopilnować, żeby wszyscy poszli grzecznie spać.

Jeśli te zadania nie wydają się trudne trzeba sobie wyobrazić, że chłopców jest ok. 60, w najtrudniejszym wieku bo wieku dorastania, gdzie mały problem może urosnąć do problemu ogromnej wagi, a mała sprzeczka do walki na śmierć i życie. Wszystkim zadaniom towarzyszy ogromny chaos, a niemal każde polecenie spotyka się z odpowiedzią „ale dlaczego ja?”. Ważne jest też to aby pamiętać, że chłopcy pochodzą w większości z rodzin dysfunkcyjnych, rozbitych, nikt nie nauczył ich podstawowych wartości i często przychodząc do Domu Don Bosco nie potrafią odróżnić dobra od zła, uszanować czyjejś własności albo własności wspólnej, nie rozumieją idei niesienia bezinteresownej pomocy i poświęcania się dla innych. Właśnie to jest naszym zadaniem, aby swoim zachowaniem nauczyć ich tych rzeczy, mimo że człowiek pod wpływem zmęczenia i frustracji czasem sam o nich zapomina.

Prawie każdego ranka walczę ze sobą żeby wstać z łóżka i wyjść z pokoju, jakoś ta wizja problemów, które mnie czekają trochę mnie przytłacza. Jednak wieczorem zwykle czuję się dobrze, przychodzą mi na myśl małe sukcesy, zadania które udało się wykonać, sam fakt, że nie wydarzyła się żadna tragedia i dzień przebiegał według normalnego porządku jest już sukcesem. I za to zawsze dziękuję Bogu, dziękuję, że daje mi siły i że opiekuje się tymi chłopcami i nami wszystkimi.

Jeśli udało Ci się doczytać do końca, to proszę odmów dziesiątek różańca w intencji chłopców mieszkających w Domu Don Bosco w Limie, aby Pan prowadził ich, dawał im siłę i ochotę to nauki, pracy, aby zawsze byli dla siebie braćmi darząc się nawzajem miłością. Jeśli masz ochotę na jeszcze jeden dziesiątek to proszę odmów go w intencji ks. Ryszarda i ks. Piotra, aby Bóg błogosławił im w ich pracy, obdarzał ich zdrowiem i energią w podejmowaniu wyzwań, które czekają na nich każdego dnia.

Łukasz