„…najważniejsze co można zrobić na Misji, to po prostu być…”

Dokładnie 3 miesiące temu wyruszyłam w swoją misyjną drogę do położonego w górach boliwijskiego miasteczka – Tupiza. Po 3 dniach podróży dotarłam na miejsce, gdzie od razu zalana zostałam falą miłości i czułości. Trzydzieścioro dzieciaków przywitało mnie z zaskakującą otwartością i ufnością. Teraz trudno mi uwierzyć, że od tego momentu minął już cały kwartał. W mojej poprzedniej, korporacyjnej codzienności, koniec kwartału był idealnym czasem na podsumowanie – spojrzenie wstecz, ocenę pracy, ale też zaplanowanie kolejnych miesięcy. Stare nawyki pozostały, więc i dziś na koniec misyjnego kwartału postanowiłam podjąć się próby podsumowania tego intensywnego czasu. Ale jak się za to zabrać? Tu nie ma schematów, szablonów i punktów, które mam omówić na firmowej prezentacji…
Jak zapakować w słowa tak bogate doświadczenie życia po drugiej stronie globu, tak totalnie różnego od mojej codzienności w Polsce? Może właśnie od codzienności zacznę.

Otwierając jedno oko na dźwięk budzika o 6.45, wciąż zdarza mi się moment dezorientacji: gdzie jestem? Czy to wynajmowana kawalerka w Krakowie? Czy rodzinny dom w Krzeszowicach? Dopiero dochodzący z ulicy warkot „torritosów” (boliwijskich tuk-tuków), szczekanie setek bezdomnych psów i niekiedy nieśmiałe dźwięki bambusowej zamponii*, w którą dmuchają uczniowie pobliskiej szkoły, przygotowując się do kolejnej parady, uświadamiają mi, że jestem tu – w Tupizie.
Miasteczko położone na wysokości 2850 m n.p.m., otoczone jest jedynymi w swoim rodzaju górami o rdzawym kolorze. Kolorze, który może się tu szybko uprzykrzyć, bo czerwony kurz wyściela wszystkie półki i podłogi w naszym niewielkim pokoju, już kilka godzin po jego generalnym sprzątaniu. Ten „przyziemny” kurz jest dla mnie jedną z wielu lekcji cierpliwości tu na Misji.


Dzień zaczynamy od odprowadzenia dzieci do szkoły i przedszkola. Najpierw szybkie sprawdzenie zawartości plecaków; czy na pewno nikomu nie brakuje ołówka czy gumki do mazania. Poprawiamy kołnierzyki, wydajemy przekąski do szkoły. Po okiełznaniu okrzyków dzieci (każde chce się czymś podzielić, przecież już tyle wydarzyło się od poprzedniego wieczora) i ustawieniu ich w pary, odmawiamy modlitwę na błogosławiony początek dnia. W końcu wyruszamy w kierunku szkoły 7 de Noviembre. Prawie każdy 10 minutowy marsz do szkoły pełen jest niespodziewanych zdarzeń: a to ktoś się potknie, a to komuś urwie się sprzączka od buta, a to ktoś przypomni sobie, że jednak zapomniał zeszytu. W końcu docieramy pod bramę szkoły. Tam niemal każde dziecko żegna nas całusem, mocnym przytulasem i krzyżykiem narysowanym palcem na czole. Dla postronnych osób może to wyglądać tak, jak gdybyśmy żegnali się na kilka tygodni, a nie zaledwie kilka godzin. To jednak po prostu jeden z wielu naszych codziennych rytuałów, który ma naładować nasze akumulatory czułości. Szybki powrót do Hogar de los Ninos i kolejny spacer, tym razem do przedszkola z dwójką maluchów, którzy już nie mogą się doczekać zabawy ze swoimi companeros w kinder.

Podczas nauki dzieci w szkołach, wolontariuszki mają chwilę czasu dla siebie – odpisanie na zaległe wiadomości od przyjaciół z Polski, wykorzystanie „okna pogodowego” na zrobienie prania czy, mimo syzyfowej natury tej pracy, starcie tego nieszczęsnego czerwonego pyłu. Zanim się obejrzymy, już trzeba w trzech turach biec do szkoły i przedszkola, aby bezpiecznie przyprowadzić wszystkie maluchy z powrotem do Domu. Tu zaczyna się kolejny maraton – ekspresowe przebieranie się z mundurków, wspólny obiad, pranie skarpetek, położenie najmłodszego chłopczyka na drzemkę – tak szybko jak to jest możliwe, aby punkt o 14:00 zacząć odrabianie lekcji. Po co ten pośpiech? Aby zdążyć z zadaniami domowymi, a tych nauczyciele w Boliwii zadają kuriozalne ilości. To jednak temat na osobny wpis. Na ten moment, powiedzmy tylko, że to kolejna misyjna lekcja: nauczyć się akceptować rzeczy, których nie jestem w stanie zmienić. W tym wypadku boliwijskiego systemu edukacji.

Wspólne odrabianie lekcji to główna część naszego dnia. Niestety odbywa się to w warunkach, które nawet dla dorosłego człowieka są trudne do zniesienia, nie wspominając o małych dzieciach. Duszna sala, hałas, który przy trzydziestu osobach stłoczonych w tak małej przestrzeni, trudno opanować. Nic dziwnego, że w tych warunkach dzieci są często znużone, zmęczone i brakuje im motywacji do nauki. Wystawiają tym samym cierpliwość wychowawców i wolontariuszy na dużą próbę. Jednocześnie potrafią być tak szczęśliwe i wdzięczne, gdy uda im się samodzielnie napisać streszczenie opowiadania, zrozumieć zasady pisemnego odejmowania czy narysować schemat ludzkiej komórki, że ich radość i uśmiech wynagradzają wszelkie trudy. Kolejna lekcja misyjna – nauczyć się czerpać radość z małych rzeczy, jak dziecko. Doceniać wysiłek, a nie tylko rezultaty.

Po kolacji docieramy do ulubionej części dnia: wieczorna modlitwa, całus na dobranoc, czytanie bajek. Czasem aż trudno uwierzyć, że pomimo trwającej już kilka miesięcy wieczornej rutyny, dzieci są w siódmym niebie za każdym razem, gdy ktoś przykryje je kołderką, przytuli i da całusa w czółko życząc, aby przyśniły im się aniołki. Te kilka minut indywidualnej czułości danej każdemu dziecku, czterolatkowi czy niemal już pełnoletniej nastolatce, i to z jaką wdzięcznością przyjmują ją każdego dnia, uświadamia mi jak bardzo z każdy z nas potrzebuje miłości i bliskości. To kolejna misyjna lekcja – najważniejsze co można zrobić na Misji, to po prostu być.
Zanim wyjechałam, słyszałam to zdanie wielokrotnie od doświadczonych już wolontariuszy, ale przyznam, że brzmiało to dla mnie jak frazes, nawet trochę przesadnie patetyczny. Przecież korporacyjne życie nauczyło mnie twardo stąpać po ziemi, być zadaniowym i skupionym na rezultatach. Dopiero będąc „w środku” tego doświadczenia misyjnego, można prawdziwie zrozumieć, że nie ma nic ważniejszego niż obecność i uważność. 


*Zamponia – tradycyjny andyjski instrument muzyczny