(Nie)codzienność na misji w Boliwii (cz. II)

W sali lekcyjnej przy okrągłym, plastikowym stoliku siedzą dwie dziewczynki: 6-letnia Valeria
i o rok od niej młodsza Reichel. Wokół nich rozsypane są kredki, chrupki, papierki po lizakach
i koraliki z pękniętej przed chwilą bransoletki. Dziewczyny są mniej lub bardziej na siebie obrażone,
ale reagują z entuzjazmem, kiedy przynoszę im książeczki do nauki pisania.

W sali jest też Darlin, która ma 13 lat, ale nie chodzi razem z innymi starszymi dziećmi
do „7 de Noviembre”, tylko do szkoły dla dzieci z niepełnosprawnością. Darlin odkłada swoją książkę
z zadaniami i prosi mnie o „rompecabezas” (puzzle). Po około dwudziestu minutach spędzonych
z dziewczynami, wraz z Valerią i Reichel zbieramy się do wyjścia. Małe pakują w pośpiechu kredki,
piórniki i rozsypane chrupki do plecaka. Kiedy przechodzimy przez patio, Valeria krzyczy do Doñi Deydi: „ciao tia”[1], a Reichel upomina ją, że to przecież nie jej ciocia. I znowu zaczyna się kłótnia…

Droga do „kinder” (przedszkola), mimo, że niedługa i każdego dnia pozornie taka sama, jest od samego początku bardzo urozmaicona. Np. zaskakujące dla mnie jest to, że istnieje jakieś terytorium, którego dziewczynki pilnują z ogromnym zaangażowaniem i którego granice – ku mojemu zdziwieniu –
wyznaczają moje dłonie. Gdy zdarzy im się „pomylić” i Reichel stanie po mojej prawej, a Valeria po lewej stronie, szybko się orientują i w pośpiechu zamieniają się miejscami. A więc w ich świecie po mojej lewej stronie ma zawsze iść Reichel, po prawej – Valeria.

Reichel zwykle spokojnie obserwuje ten mały fragment świata, który po raz kolejny przyszło jej przemierzyć i śmieje się z pomysłów Valerii, a ta niemal każdego dnia urządza teatrzyk – a to niby kamyk wpadł jej do buta, przez co idzie wolniej, kulejąc, po czym okazuje się, że w jej pantofelku tak naprawdę nic nie było; a to prosi swoją compañerę (koleżankę, która w rzeczywistości ma ok. 35 lat i jest mamą jednej z dziewczynek chodzących do tego samego przedszkola) o pieniądze, co wprawia mnie
w zażenowanie; a to – mimo braku czasu – zatrzymuje się, zrywa kwiatki i upiera się, aby wpiąć
mi je we włosy. Jest w tym wszystkim tak urocza, a kwiatki wpina – ku mojemu zaskoczeniu –
tak starannie, że trudno jest się z tego powodu długo niecierpliwić.

Dziewczynki mają też swoje zwyczaje – niemal za każdym razem, gdy przechodzimy obok szkoły
„7 de Noviembre”, zaglądają w okna mijanych klas, pukają i machają, rozśmieszając tym uczniów
i rozpraszając nauczycieli. Nie potrafią też przejść obojętnie obok sklepiku ze słodyczami i zabawkami, przy którym stoi starsza pani. Już z daleka krzyczą do niej „amigaaa!!!”[2] i za chwilę robią rozgardiasz
na stoliku. Mimo to dostają od amigi cukierki, żelki albo oranżadki.

Gdy już miniemy nieduży skwerek zieleni, gdy przebiegniemy przez ruchliwą uliczkę,  uważając
na rozpędzone i głośne toritosy, gdy w końcu dojdziemy do drewnianych drzwi niskiego budynku
z napisem „Jardin de los niños 12 de Abril”[3] i przeciśniemy się przez tłum rodziców z dziećmi, przychodzi ten krótki i uroczy moment pożegnania. Dlaczego o nim piszę? Bo wciąż się do niego nie przyzwyczaiłam;
bo za każdym razem na nowo zaskakuje mnie to, z jaką czułością i uważnością dziewczynki się ze mną żegnają. Ich przytulenie, ich pocałunek w policzek, ich spojrzenie są tak prawdziwe, tak czyste i pełne miłości, że w tej pozornie zwykłej chwili, poprzez proste gesty dzieci doświadczam, jak bardzo Bóg mnie kocha.

***
Po zaprowadzeniu dziewczynek do przedszkola wracam do hogaru z radością w sercu, bo przede mną
trzy godziny „wolne”. Oczywiście celowo piszę „wolne” w cudzysłowie, bo w tym czasie zwykle jest dużo
do zrobienia, przez co nawet nie wiem, za co zabrać się najpierw – czy ogarnąć ten stos prania,
który od tygodnia piętrzy się w łazience, czy przygotować materiały do pracy z dziećmi?
Wrzucić coś na stories, wynieść śmieci, a może odpisać na zaległe wiadomości, uspokajając tych, którzy zastanawiają się, czy w ogóle jeszcze żyję? Albo może po prostu zatrzymać się – zaparzyć sobie kawę, włączyć jazz i zdystansować się do tych wszystkich spraw… lub wręcz przeciwnie – pojechać na miasto
i zachłysnąć się atmosferą ruchliwych uliczek? Pójść do mojej ulubionej księgarni o czarującej nazwie „Sueños de papel”[4] i pobyć wśród książek albo wybrać się do jakiegoś butiku po to tylko, żeby choć przez chwilę mieć na sobie coś nowego?

Zanim jednak na coś się zdecyduję, najpierw idę do tego parku, który codziennie mijamy z dziewczynami w drodze do przedszkola. Pobyt w nim, nawet jeśli trwa tylko parę minut, jest mi bardzo potrzebny –
po pierwsze, jest to dobra przestrzeń, aby ogarnąć wzrusz po tym pożegnaniu,
po drugie – aby zresetować się wśród zieleni…

c.d.n.


[1] „do widzenia, ciociu”

[2] przyjaciółka

[3] Nazwa przedszkola, w tłum. „Ogród dziecięcy 12 kwietnia”. W Boliwii 12 kwietnia obchodzony jest Dzień Dziecka.

[4] „Papierowe sny”