(Nie)codzienność na misji w Boliwii (cz. I)

Czasami wyobrażałam sobie ten moment – jestem gdzieś na drugim krańcu świata i piszę tekst
na SWM-owego bloga. Czas i miejsce w moich wyobrażeniach były abstrakcyjne. Niczego nie widziałam wyraźnie, ale czułam, że to „kiedyś” i to „gdzieś” w końcu się urzeczywistni…
I teraz jestem tu – siedzę przy prawdziwym stole, w prawdziwym pokoju o jasnych ścianach,
w prawdziwym budynku otoczonym górami, w prawdziwym boliwijskim miasteczku o nazwie Tupiza.
Zza okna słyszę szczekanie psów i warkot „toritos”[1], w kubku parzy się mate… – i to po raz kolejny przypomina mi, że Bóg serio nie daje pragnień, których nie jest w stanie zrealizować.

W tym momencie potrzebuję przyznać, że choć siedzę już przy tym prawdziwym stole
(albo raczej przy prawdziwej szufladzie położonej do góry dnem), który znajduje się w prawdziwym pokoju, który… dalej już wiecie – to zupełnie nie wiem, co napisać.
Bo w ostatnim czasie dzieje się tak dużo, że nawet nie wiem, od czego zacząć;
bo droga, którą przeszłam, aby znaleźć się właśnie tu i właśnie teraz jest tak długa i w niektórych momentach tak zawiła, że wymagałaby ogromu czasu, energii i emocji, aby ją mentalnie jakoś ogarnąć.
A ja ten czas, energię i emocje potrzebuję przeznaczyć na to, żeby ściągnąć z dachu tę piłkę,
którą Job tak mocno kopnął w powietrze i która niefortunnie utknęła w rynnie.
Potrzebuję też wytłumaczyć Kamili dzielenie pisemne przez liczby wielocyfrowe, a żeby to zrobić,
muszę najpierw przypomnieć to sobie z youtuba.

Potrzebuję też odpowiedzieć na setki padających w ciągu jednego dnia pytań typu:
– „Señorita y cómo se dice esto…” (tutaj dzieci wskazują na chmurę/ ptaka/ kwiaty) „… en polaco?”[2]
albo:
– „Señorita y qué significa kurcze blaszka en polaco?”[3].
Dzieci bardzo interesują się naszym krajem i wiele słów już znają, np. często słyszę panienka, idziemy
albo jeszcze jedno słowo, którego nie będę tu przytaczać.
W języku hiszpańskim znaczenie tego słowa jest niepozorne, ale w naszym to wulgaryzm, który wypowiadany z ust nastolatek wprawia mnie w konsternację połączoną z trudnym do ukrycia rozbawieniem, przez co powtarzają je jeszcze częściej.

Wracając – potrzebuję też ogarnąć stertę prania, które od tygodnia piętrzy się w łazience, pozbierać koraliki, które rozsypały się po podłodze, gdy robiliśmy bransoletki, pojechać wreszcie na miasto,
a po powrocie narysować Valerii obiecanego jednorożca.

Dlatego też nie będę wracała do tego kiedy, gdzie i w jakich okolicznościach rozpoczęła się moja misyjna droga. Wspomnę tylko, że w szczególny sposób doświadczyłam podczas niej obecności Boga i bliskości Maryi. Wiem, to brzmi tak ogólnikowo i trochę patetycznie, choć za tym kryje się wiele zaskoczeń
i wzruszeń, które są we mnie żywe do dziś. Właśnie! DZIŚ… Słowo-klucz. Czyli już wiem, od czego zacząć.

Piątka, żółwik, anakonda

Lubię te poranki. Idziemy w słońcu. W powietrzu unosi się pył ziemi – czasami jest tak gęsty,
że trudno oddychać. O tej porze dnia jest jeszcze rześko, „fresquito”[4], jak to mówi zawsze Doña Deydi.

Czuję przyjemny, chłodny powiew wiatru na twarzy… Czuję drobną rączkę Lilian wplecioną w moją dłoń…

Otula nas gwar rozmów, śmiech i łagodna melodia – to chłopcy uczą się grać na anacie[5].
Melodia w wielu miejscach jest jeszcze poprzerywana, poszczególne dźwięki stłumione,
„nie takie, jak trzeba” – i w tym dostrzegam jej piękno.

Droga do szkoły nie jest długa, ale przemierzana dwa razy dziennie staje się monotonna,
dlatego staramy się ją urozmaicać. Śpiewamy piosenki z bajek Disneya w dwóch językach
– ja w wersji polskiej, dzieci w wersji hiszpańskiej, albo pytamy siebie nawzajem „y cómo se dice esto…”
– i tu wskazujemy na różne rzeczy – mur/ kot/ drzewo… – „… en español/ en polaco?”.
Ale najczęściej i to dzieciom się nudzi i wtedy najlepszą atrakcją są przepychanki, tzw. „skrobanie marchewek”, skarżenie czy chodzenie po krawężniku (tak, dzieci w Boliwii, podobnie jak dzieci na całym świecie nie chcą chodzić „normalnie” – zdecydowanie bardziej wolą chodzić po krawężnikach.
Początkowo podchwyciłam ten pomysł z entuzjazmem, choć później, widząc przejeżdżające z różną prędkością tuż obok toritosy stwierdziłam, że jednak bezpieczniej dla wszystkich będzie obudzić w sobie nie dziecko, ale dorosłą i wyperswadowałam im ten pomysł z głowy. Teraz chodzimy już tylko po chodnikach…).

Kiedy dojdziemy do bramy szkoły „7 de Noviembre”[6], rozpoczyna się cała mozaika pożegnań.
Niektórzy po prostu przechodzą obok, rzucając zaspane „ciao seño…”[7], inni – zwłaszcza ci najmłodsi – żegnają się po kilka razy. Przytulają się, przybliżają misyjny krzyżyk do moich ust, abym go pocałowała, mówią: „que Dios te bendiga”[8] albo zbijają piątkę, żółwika i anakondę na pożegnanie.

Gdy już Doña Deydi jakimś cudem odklei się od wiszącej na niej Jhoselin, wracamy tą samą drogą – najpierw aleją pośród drzew, później przez park, a potem przez zabudowania, które wyglądają
na niedokończone. W ich cieniach śpią kudłate, brudne psy.

Doña Deydi ma już swój wiek, potrzebuję więc dopasować się do jej powolnego kroku.
Zwykle nie rozmawiamy dużo, a jeśli już, są to krótkie uwagi na temat pogody: „qué lindo cielo…”[9],
„qué lindo sol…”[10], „qué lindos colores de montañas…”[11].
Rzeczywiście – przed nami rozciąga się krajobraz o pięknych, intensywnych barwach.
Majestatyczne góry o chyba wszystkich odcieniach czerwieni wznoszą się nad zabudowaniami, kontrastując z żywobłękitnym niebem.

Gdy już przejdziemy przez furtę naszego hogaru (domu), zawsze mówimy sobie „gracias”[12],
a później idziemy do swoich obowiązków – Doña Deydi do kuchni, a ja najpierw jeszcze na chwilę
do mojego pokoju, żeby napić się wody z limonką i pościelić łóżko, a później do „sala de estudio”[13], skąd dobiegają mnie trzy dziewczęce głosy.

c.d.n.


[1] Tutejsze mini-taksówki, którymi można dojechać praktycznie wszędzie za 2 bs – ok. 1 zł.

[2] „Panienko, jak to powiedzieć po polsku?”

[3] „Panienko, co oznacza kurcze blaszka w języku polskim?”

[4] „świeżutko”

[5] Tradycyjny boliwijski instrument muzyczny przypominający flet, wykonany z jasnego drewna.

[6] Esquela „7 de Noviembre” – jedna ze szkół podstawowych w Tupizie. Nazwa szkoły dosłownie oznacza „7 listopada” i nawiązuje do zwycięskiej bitwy, która miałam miejsce  w 1810 r. podczas boliwijskiej wojny o niepodległość.

[7] „do zobaczenia”

[8] „niech Bóg cię błogosławi”

[9] „jakie śliczne niebo…”

[10] „jakie śliczne słońce…”

[11] „jakie śliczne kolory gór…”

[12] „dziękuję”

[13] sala do nauki