Boliwia, Cochabamba: Pojechałam na misje, żeby uratować świat

Nie ma chyba wolontariusza, który przed swoim wyjazdem nie snułby wyobrażeń- jak to będzie? Lub nie miał choćby minimalnego planu, co chciałby zrobić w danym kraju. Pomimo szkoleń, czy rozmów z innymi misjonarzami, ciężko jest „nie nastawiać się na nic, nie mieć planów ani oczekiwań”. A potem przyjeżdżamy na swoją placówkę, zderzamy się z rzeczywistością i nasze wizje uratowania świata znikają. Zaczyna się konkretna praca, często inna niż sobie wyobrażaliśmy. Więc co my takiego w tej Cochabambie na co dzień robimy?

Działalność naszego Centrum

Centrum św. Jana Pawła II, w którym pracujemy, zajmuje się pomocą kobietom w ciąży i tym z nowo narodzonymi dziećmi. Każda mama, która tu przyjdzie, otrzyma wsparcie, jakiego potrzebuje – czy to dach nad głową (bo może zamieszkać w Centrum), czy ubrania, pieluszki, mleko, żywność, a nawet pomoc w znalezieniu pracy. Są tu także inni wolontariusze, m.in psycholog Sylvia i adwokat Gilda, które w swoich profesjach starają się pomóc jak mogą. Poza tym, co tydzień, w każdą sobotę, odbywa się tematyczne spotkanie dla wszystkich mam i dzieci, które znają nasze Centrum. Prowadzą je: dietetyk, pracownicy socjalni, lekarze, terapeuci lub inne zaprzyjaźnione osoby. Oprócz tego, co wtorek, mamy spotykają się, aby wykonywać tzw. robótki ręczne. Robimy wtedy ubranka na drutach (lub uczymy się tego), różańce, różne ozdoby, jak np. na Boże Narodzenie, ale głównie jest to czas rozmów, podzielenia się swoimi problemami lub radościami, a także wymiana doświadczeń w opiece nad dziećmi. Również w prawie każdy piątek przychodzą do nas mamy, aby pomóc w pieczeniu ciast lub posprzątaniu całego ośrodka. Liczba naszych mam nigdy nie jest stała, bo jedne przychodzą, a inne, gdy już staną na nogi – próbują same sobie radzić. Ale na ostatnim spotkaniu, same z Agatą byłyśmy aż w szoku, bo naliczyłyśmy 35 mam i prawie 60 dzieci!


A co my tutaj robimy?

Nasza praca polega głównie na pomocy siostrze Teresie w prowadzeniu tego Centrum. Jednym słowem, można powiedzieć, że robimy tu wszystko co aktualnie potrzeba. Dbamy o dom, sprzątamy, gotujemy, podlewamy ogród, a także zamiatamy chodnik na zewnątrz (w Cochabambie obowiązuje nakaz zamiatania chodnika, bo gdy jest brudny, można nawet dostać mandat). Bardzo często jeździmy na canchę, czyli taki duży rynek, gdzie robimy zakupy (żywność, leki, zabawki), organizujemy „niedziele misyjne”, gdzie promujemy nasz ośrodek, zbieramy datki sprzedając ciasta, różańce, kalendarze. Podczas spotkań opiekujemy się dziećmi, bawimy się z nimi, staramy się poświęcać im jak najwięcej uwagi, by poczuły się ważne. Rozmawiamy także z mamami, a czasem tylko słuchamy, bo tego akurat potrzebują. W naszym Centrum mamy także mały gabinet medyczny, w którym Agata pomaga lekarzom robić usg lub badać mamy i dzieci, a ja pobieram krew, z której wykonuję testy ciążowe lub zmieniam opatrunki. Odwiedzamy także mamy w domach, jeździmy do szpitali, gdy któraś tam się znajduje i potrzebuje naszej pomocy. Ale przede wszystkim, nasza misja tu polega na głoszeniu Ewangelii i byciu z drugim człowiekiem, czyli naszymi mamami i dziećmi. I wydawać by się mogło, że to takie proste zadanie, jednak nic bardziej mylnego!


Jak zdobyć zaufanie?

Z dziećmi sytuacja była o wiele prostsza, bo wystarczył fakt, że się ktoś się nimi zainteresował, pobawił, przytulił, zadbał, żeby miały co zjeść. Jednak zdobyć zaufanie mam było o wiele trudniej. I tu bardzo ważna była cierpliwość, której Pan Bóg każdego dnia mnie uczy. Na początku tylko uśmiechałam się do każdej mamy, potem zaczęłam coś zagadywać, jednak bariera językowa nie pomagała. Z czasem, gdy zaczęłam pytać o dzieci, zaczęły się bardziej otwierać, coraz chętniej rozmawiały, śmiały się, same dawały mi swoje dzieci do opieki. A teraz, po pięciu miesiącach bycia tu, już nam na tyle ufają, że przychodzą i mówią o swoich problemach w domu, o tym, czego potrzebują, chcą żebyśmy je odwiedziły i bardzo często wypytują nas o nasze życie w Polsce, o to, dlaczego jeszcze nie mamy dzieci, o nasze plany. Śmiało mogę powiedzieć, że stworzyły się między nami dobre relacje, które mam nadzieję, że się pogłębią i pomogą nam jeszcze lepiej im pomagać.


To jak z tym ratowaniem świata?  

Lecąc do Boliwii oczywiście, że miałam swoje wyobrażenia co do misji i pracy, jednak bardzo szybko zauważyłam, że są one różne od rzeczywistości i wielu planów nie będę mogła zrealizować. Zrozumiałam także, że ja tu sama nic nie zrobię, żadnego świata nie uratuję, jedynie Pan Bóg może to zrobić. Więc każdego dnia modlę się o łaskę, by posłużył się mną i moimi rękoma do pomocy tu.

Bardzo często słyszałam także stwierdzenie, że pomoc jednej osobie nie zmieni całego świata, ale może zmienić świat dla tej jednej osoby. I tak, zgadzam się z tym, jednak i tak bardzo ciężko jest na tyle pomóc, by zmienić świat dla tej konkretnej osoby. Widząc nasze mamy, wiedząc z czym borykają się na co dzień, powiedziałabym, że sukcesem jest, gdy możemy zmienić choćby jeden dzień dla nich. Żeby na ich twarzach zobaczyć uśmiech, ulgę i radość z tego, że ktoś się nimi zainteresował, zadbał, żeby były bezpieczne, żeby ich dzieci miały co jeść. Żegnając się z nami czasem mówią zwykłe „do widzenia” i wychodzą, a czasem przytulą się do nas, jakaś łezka w oku się zakręci, a czasem niepostrzeżenie uścisną naszą dłoń. Wtedy wiem, że dla nich to był dobry dzień i cieszę się, że Pan Bóg dał mi tę łaskę, że mogę to widzieć i uczestniczyć w tym. I śmiało mogę powiedzieć: „Panie Boże, dziś uratowałeś świat tej mamy!” .