Ukraina: Miłość bez słów

„Na Ukrainę? To chyba tylko rozgrzewka. Tak na początek. A to na pewno misje? To nie jest przecież za daleko. A po co tam w ogóle?” – takie słowa padały od rodziny i znajomych, kiedy dowiedziałam się, gdzie jestem posyłana. Niedowierzanie, lekceważenie, czy też myśli, że to nic wielkiego, że na Ukrainie niczego nie potrzeba. Bo przecież nasi sąsiedzi, to co to za wyjazd misyjny. A może właśnie dlatego jest to misja większa od innych? Tyle mówi się o pomocy w dalekich zakątkach ziemi, że zapominamy o naszych najbliższych, którzy też potrzebują naszej miłości.

Bóg zaczął nas doświadczać już od samego wyjazdu z Krakowa. Osobom lubiącym mieć wszystko zaplanowane od początku do końca pokazał, że nie zawsze będziemy mogli trzymać się sztywnego planu i że jest to całkowicie OKEJ. Poślizg czasowy tu, poślizg czasowy tam, dziesięć godzin czekania na granicy, a wszystko po to, żeby po dobie podróży wreszcie trafić do Żytomierza i na miejscu docenić najmniejsze dobra jak prowizoryczne łóżko wiezione przyczepą, czy prysznic i mycie zębów w nie pachnącej najładniej wodzie. Coś co normalnie by nas odepchnęło, stało się największym prezentem i szczęściem.

I w końcu przyszedł pierwszy dzień. Wstaliśmy wcześnie mimo zmęczenia, by wspólnie zacząć dzień jutrznią, naładować nasze baterie i wymodlić dobry początek półkolonii. Towarzyszyło nam dużo niepewności, stresu i strachu, czy będziemy zaakceptowane, czy dotrzemy do naszych grup, czy będziemy potrafiły z nimi rozmawiać, bawić się i pocieszać. Decyzję o wyjeździe dostałyśmy późno, czasu na naukę języka było mało, a oprócz wielu podobieństw było też wiele różnic. Na boisku czeka na nas 140 dzieci. Jak do nich dotrzeć? Jak pokazać, że przyjechałyśmy dla nich? Ksiądz Michał, opiekun miejsca i głowa obozu, zaczyna modlitwę rozpoczynającą każdy nasz dzień. Powierzamy w niej wszystkie swoje obawy i prosimy o wsparcie, o obecność. W końcu „Dla Boga nie ma nic niemożliwego” (Łk 1,37). Idziemy do grup.

Grupa pierwsza. Najmniejsze z najmniejszych, sześcioletnie dziewczynki. Moje дівчатка (divchatka). Z początku wielką trudność sprawiało mi zaczęcie rozmowy. Nie wiedziałam, czy dobrze mówię, nie znałam potrzebnych mi słów, a dziewczynki były zawstydzone, kiedy nie rozumiały polskiego. I wtedy pojawia się perełka. Uliana, której buzia się nie zamyka. Mówi jak katarynka i jeśli tylko odpowiadasz „da”, to może wcale nie przestawać. Nie przeszkadzało jej, że się nie rozumiemy. Jedyne czego potrzebowała to przytulania i bycia obok. Ciągle chciała coś pokazać, gdzieś mnie zabrać i zapoznać z innymi. Nie potrzebowała wcale słów, czy wielkich rozmów, wystarczyła jej obecność. A jak wiemy, kropla drąży skałę. Po Ulianie zaczęły same przychodzić inne. Jak jedna się przytulała, to zaraz cała grupa też chciała. Jak rysunek pokazała jedna, to zaraz biegnie ze swoimi reszta. Zaczęły przynosić po kolei przedmioty i mówić jak się nazywają, po czym pytać jak to w „polska mowa”. Uczyłyśmy się od siebie nawzajem.

Oprócz Uliany moją strażniczką została Katia. Katia, który uczy się angielskiego, żeby móc porozmawiać z przyjaciółką. Pilnowała mnie jak Anioł Stróż i koniecznie chciała zostać moim tłumaczem. I tak wspólnymi siłami próbowałyśmy w grupce zrozumieć się w trzech językach: polski-ukraiński-angielski.

Dziewczyny z początku ciche, okazały się moją wielką miłością. Ciekawe świata, chcące mnie poznać i zaangażować w życie całej grupki. Pytały mnie o zdanie przy wymyślaniu swojej dewizy, nazwy i przy malowaniu swojego herbu. Zostałam członkiem grupy ”морквінки” (marcheweczki). Zapytały mnie oczywiście, jak powie się marchewka po polsku i czy mogę im to zapisać, a na koniec dnia pokazywały obrazki marchewek z napisem „marchewka”. Zrobiły mi wielką niespodziankę i wielką radość w sercu.

Kolejna część naszego dnia to obiad, do którego zasiadamy ze wszystkimi grupami razem i przed którym wspólnie modlimy się o błogosławieństwo. Łączymy się ze sobą jako wspólnota, aby celebrować wszystko, czym nas Pan doświadcza.