Sudan Południowy: Come and see (ang. Chodźcie i zobaczcie)

Myśl o misjach zaczęła kiełkować we mnie, gdy będąc w pierwszej klasie liceum na lekcji religii odwiedził nas ksiądz misjonarz. Był to kombonianin. Opowiadał nam o misjach, ale wiele z tego nie pamiętam, mówił coś na pewno o ruchu TUCUM i że mają takie czarne obrączki… Musiałam jednak być bardzo poruszona, bo wymyśliłam wtedy, że zostanę lekarzem i pojadę na misje. Byłam w klasie o profilu matematyczno-chemicznym, ale miałam zapas książek do rozszerzonej biologii po starszej siostrze i chciałam uczyć się biologii we własnym zakresie, aby mieć większe perspektywy przy wyborze studiów. Po spotkaniu z misjonarzem wszystko się w mojej głowie ładnie połączyło i zaczęłam widzieć jaśniej linię mojej przyszłości. Jednak nie podołałam dodatkowej nauce i porzuciłam biologię, trafiając na studia inżynierskie. Tam, obciążona dużą ilością nauki i dorywczą pracą, przemęczona pomyślałam, że moje życie nie ma sensu. Wszystkie wysiłki jakie podejmuję, podejmuję dla siebie. Uczę się dla siebie, pracuję dla siebie. Zapragnęłam rzucić to wszystko i wyjechać, najlepiej właśnie na misje, żeby się przydać, nadać mojemu życiu sens.

Następnie na trzecim roku studiów jednej nocy, znużona nauką zaczęłam surfować po sieci i natrafiłam na zdjęcie małego chłopca z widniejącym cytatem: Oto ja, poślij mnie. Znacząco poruszyło się wtedy moje serce. Od dłuższego czasu pomagałam już w Klice – stowarzyszeniu wspierającym osoby niepełnosprawne, znalazłam więc miejsce dla siebie, gdzie mogłam pomagać i dawało mi to dużo radości. Jednak myśl o misjach pozostawała wciąż żywa w moim sercu. Wreszcie, gdy nie poradziłam sobie na studiach i czekał mnie rok przerwy w nauce wymyśliłam, że to jest idealny czas, aby pojechać pomagać misjom. Dołączyłam do Wolontariatu jednak szybko zorientowałam się, że rok czasu jest potrzebny, ale jako minimum przygotowywania się do wyjazdu. Nie zniechęcając się jednak starałam się uczestniczyć w życiu wolontariatu na tyle na ile pozwalał mi czas. Poznawałam ludzi, którzy przygotowywali się do wyjazdu, tych, którzy wrócili, czytałam misyjne blogi, dołączyłam do ekipy prowadzącej zajęcia dla dzieci w Parku Wioski Świata, poznawałam kulturę różnych krajów misyjnych.

Fot. https://lifewithoutlimbs.org/   Oto ja, poślij mnie!

Dzisiaj mijają już cztery tygodnie odkąd jesteśmy na placówce misyjnej w Sudanie Południowym. Zastanawiam się, gdzie jest mój Pan Jezus. Co On sobie myśli o tych wszystkich wymyślanych przeze mnie planach. Tutaj, wśród posługujących sióstr i księży widać Go wszędzie. Dzieła, które tworzą, są niesamowite. Jestem oczarowana tym, jak żyją, jak starają się być blisko Boga. On dzień po dniu prowadzi ich. Kiedyś na tym terenie nie było nic, a teraz z tego nic, powstało wszystko.

Nas też prowadzi. Z pożegnalnej Mszy Świętej, tuż przed naszym wylotem, wyszłam ze słowami: Nastawaj w porę, nie w porę (2 Tm 4,2). Usłyszałam je podczas homilii wygłoszonej przez naszego zaprzyjaźnionego księdza Romana Sikonia. Chodzi o to, aby zawsze iść za głosem Ducha Świętego niosąc ludziom Chrystusa. Żeby się nigdy dwa razy nie zastanawiać czy mówić o Bogu, czy nie, tylko mówić. Nastawać. W porę i nie w porę.

Nie planując tego, zapakowaliśmy do podręcznego bagażu trochę obrazków i różańców. Nie zmieściły się wagowo w innych walizkach. Na lotnisku w Etiopii oczekiwanie na kolejny samolot miało trwać ok. osiem godzin. W tym czasie Adam plątając się po jednym ze sklepików został zagadnięty przez sprzedawcę, czy jest chrześcijaninem. Prawdopodobnie dlatego, że od początku podróży nosiliśmy już na sobie krzyże misyjne. Pan wyjaśnił Adamowi, że Etiopia jest tuż po Świętach Wielkanocnych, dlatego na podłodze rozrzucone jest jeszcze siano dla osiołków, na pamiątkę wejścia Pana Jezusa do Jerozolimy. Zaskoczeni tym miłym przyjęciem, postanowiliśmy obdarować tego pana małym pakiecikiem z różańcem, obrazkiem Pana Jezusa Miłosiernego i instrukcją po angielsku jak odmawiać Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Pan sklepikarz niesamowicie się ucieszył, od razu otworzył prezent i zaczął pokazywać go współpracownikom, bardzo nam dziękował. Na tym samym lotnisku obdarowaliśmy jeszcze dwie panie kelnerki. Niesamowitym przeżyciem była dla mnie ich radość z prezentu. Gdy już odeszliśmy, jedna z nich jeszcze wpatrywała się w swój prezent, oglądała i uśmiech nie schodził jej z twarzy. Nie wiedzieliśmy czy są chrześcijankami, ale mówiliśmy, że my jesteśmy katolikami z Polski i że mamy coś dla nich. Mogliśmy nie nastawać, pomyśleć, że to bez sensu, może wierzą w coś innego, że to głupie wyskoczyć z różańcem w pudełku. A jednak było warto.

Ostatnie pożegnanie na lotnisku z bliskimi i przyjaciółmi
Przejęci nieznanym wolontariusze w samolocie Etiopian Airlines
Sianko rozrzucone w sklepiku etiopskiego lotniska

Pierwszy dzień w Jubie był dla nas niewiarygodny. Nieco niepokoiliśmy się w drodze z lotniska do placówki. Zostaliśmy bezpiecznie przetransportowani, nic nam nie zginęło, ale gdybyśmy chcieli dostać się na własną rękę na drugi koniec miasta, mogłoby to nie skończyć się sukcesem. Widok białego człowieka to jednak tutaj coś wciąż niepospolitego. A nasza placówka to dla mnie taka bezpieczna przystań wobec nieobliczalnego miasta. Wyspa na wzburzonym morzu.

Jest pięknie, zielono, gorąco. A my jesteśmy biali, obcy. Jesteśmy „kaładzia”. Zmuszamy się do pokonywania naszych ograniczeń. Przez pierwszy tydzień nie ruszaliśmy z konkretną pracą. Nasz ksiądz opiekun powtarzał nam „Come and see” (ang. Chodźcie i zobaczcie) (J 1, 39). Więc rozglądaliśmy się, poznawaliśmy ludzi, pierwsze słowa w języku „juba arabic”, który znają tu wszyscy bardziej niż angielski.

Czuję, jak Pan Jezus prowadzi mnie krok po kroku, choć czasem o tym zapominam i wtedy tracę pokój. Moim marzeniem było pojechać na misję i uczyć się ufać Bogu. Bez obciążających obowiązków życia codziennego, budzić się każdego dnia, wstawać i iść, dać się prowadzić. Niecierpliwię się, a to jednak się dzieje.

Nagle zagaduje nas jakaś dziewczyna, uczy kilku słów, zaraz potem spotykamy kolejnych ludzi i już możemy ich zagadnąć, znając pierwszy zwrot w ich języku. Jeden ksiądz mówi, że na dzisiaj to już koniec z jego strony i o godzinie 16 możemy iść na boisko, tam wszyscy się gromadzą. Nie rozumiemy tego, ale za chwilę spotykamy kolejnego księdza, który wyjaśnia nam że o 16:30 dzielą dzieci na drużyny, rozdają im piłki, a po godzinie piłki są zbierane i wszyscy gromadzą się na wspólnym różańcu. Trafiamy tam, jednak dzieci i młodzież już grają, dominuje piłka nożna, wśród starszych również koszykówka na bardzo wysokim poziomie. Trochę się plątamy, nie wiemy co zrobić i decydujemy się na dalszy spacer, na którym spotykamy księdza. Ten zaprowadza nas do dzieci, przedstawia nas. Dołączamy do drużyn, a ksiądz prosi dzieci, żeby nie połamały nam nóg. Zaczynamy grać, dzieci zerkają na nowych kaładziów. Gdy piłka jest u mnie, wszyscy wstrzymują oddech, a ja nie wiem kto jest w mojej drużynie. Zaraz ksiądz mnie zabiera i mówi, że jest drużyna dziewczyn w innym meczu. Dołączam tam, pytając do której grupy mogę się przyłączyć. Dziewczynki krzyczą „girls!”. Ja pytam, ale kto jest z kim? Jednak po chwili gry orientuję się, że druga drużyna to chłopcy. Wszyscy mają bardzo krótko ścięte włosy, dlatego początkowo nie widziałam różnic między nimi. Teraz już wiem – moja drużyna biega w spódniczkach. Jakiś maluszek siedzi obok nas w trawie, dostaje piłką w twarz, zaczyna płakać, ale od razu pojawiają się starsze siostry. Maluch jest otoczony opieką.

To tylko pierwszy dzień. Ja wciąż nie wierzę, że tu jestem. Tydzień przed wylotem, modląc się w naszej kaplicy zrozumiałam, że Pan Bóg spełnia moje wielkie marzenie. Byłam wtedy przerażona przygotowaniami, ilością ludzi, których pewnie nie zdążę pożegnać, ogromem wciąż nie zrobionych zakupów i innych zmartwień przedwyjazdowych. Pan Bóg jednak wdarł się wtedy do mojej duszy, żeby mi przypomnieć, że to naprawdę się dzieje.

Teraz trochę już za nami. Rozeszliśmy się do swoich obowiązków, o których napiszemy następnym razem. Czas zaczął przyspieszać. Nie wiem co przede mną. Wiem, że na pewno chcę mieć zawsze w centrum Chrystusa. Biada mi, jeśli stracę Go z oczu choć na moment.