Boliwia, Tupiza: Zmartwychwstał w kwarantannie, czyli Święte Triduum Paschalne
Największe święto w roku. Najważniejsze trzy dni. Tutaj – w Boliwii – miały być jeszcze bardziej niezwykłe niż zwykle. I były – choć w sposób zupełnie inny od tego, którego się spodziewałam. Bo nawet kwarantanna nie mogła przeszkodzić w ich przeżywaniu – wystarczyło zorganizować „kościół” w miejscu, w którym dzieciaki zawsze zbierają się na modlitwę przed wyjściem do szkoły, zaplanować aktywności dla dzieciaków i jakoś pogodzić Zmartwychwstanie z Dniem Dziecka. A kiedy do tego dołożyła się jeszcze kreatywność i zaangażowanie naszych małych wychowanków – powstało coś naprawdę wyjątkowego.
Wielki Czwartek
To święto wszystkich kapłanów, dlatego Wielki Czwartek rozpoczął się od pewnego drobnego wyskoku. Razem z siostrami pozbierałyśmy ciasta i przysmaki i ruszyłyśmy na parafię – łamiąc zakaz wychodzenia z domu w „nie swój” dzień, zakaz odwiedzin i zakaz poruszania się po ulicach w kilka osób (możliwe, że jeszcze kilka innych, ale tylko tych jestem świadoma). Na szczęście żadnej policji po drodze nie spotkałyśmy. A wyjście na ulicę po trzech tygodniach było naprawdę westchnieniem ulgi. Nie wspominając o kawie u księdza Maxa na parafii, którą ostatnio piłyśmy 15 marca!
Po powrocie było trochę pracy. Trzeba było przygotować dekorację w oratorium na całe święto – na mnie wypadło zrobienie hostii i kielicha. Po skończeniu tej części (która okazało się trochę bardziej pracochłonna niż planowałam) była już dosyć późna godzina – pozostało jedynie wykąpać się i przygotować do świętowania. W międzyczasie dzieciaki robiły to samo – szykowały się i stroiły w najlepsze sukienki i eleganckie koszule. Nasze świętowanie rozpoczęło się krótką adoracją. Wszyscy – my, siostry i dzieci – zebraliśmy się w oratorium, aby pomodlić się w intencji kapłanów, szczególnie tych naszych, pracujących w Tupizie. Co prawda Chrystusa Sakramentalnego nie było – ale nie to liczyło się najbardziej. Ja sama w duszy przeżyłam tą krótką (może 15-minutową) adorację lepiej niż niejedną modlitwę przed wystawionym Najświętszym Sakramentem.
Kolacja była prawdziwie świąteczna – salchipapa! Czyli frytki z parówką. I nie, to nie żart, to naprawdę jest danie (tradycyjne boliwijskie), którym tutaj zaznacza się różnego rodzaju święta czy ważne wydarzenia. Później była chwila na przygotowania – dzieciaki zasiadły przed telewizorem oglądając animację o życiu Jezusa, a my wraz ze wszystkimi dziewczynami, które już przyjęły Pierwszą Komunię, a także naszymi doñami posługującymi w hogarze (domu) udałyśmy się do oratorium, gdzie powstał nasz „kościół” – czyli zmonotowano laptop, rzutnik, zalogowano się na Facebook’a i uruchomiono transmisję Mszy Świętej z naszego parafialnego tupizeńskiego kościoła. I tak, w gronie naszej wspólnoty przeżyłyśmy Mszę Ostatniej Wieczerzy.
Dla jasności – to naprawdę była msza. Nigdy sobie nie wyobrażałam, że jest możliwe tak bardzo być obecnym na Eucharystii, kiedy wszystko widać jedynie na ekranie komputera. A prawda jest taka, że w tej naszej małej wspólnocie, kiedy wszyscy razem śpiewamy, klękamy czy wyciągamy w górę ręce na „Ojcze Nasz” – nigdy tak bardzo nie czułam, że jestem obecna. Nawet Komunia Święta, choć kiedyś przyjmowana sakramentalnie niemal codziennie a już od miesiąca jedynie duchowo, nigdy nie była tak blisko. To chyba największy prezent, jaki mogę dostać w te Święta.
Ale i tak najlepsza część dnia była dopiero później. W Boliwii jest taki zwyczaj, że po Mszy Wieczerzy Pańskiej wierni udają się na „spacer” ulicami miasta i pielgrzymują od kościoła do kościoła, pozdrawiając Jezusa Sakramentalnego. Zwyczajem jest, że odwiedza się siedem miejsc, w których obecny jest Bóg pod postacią Chleba. Z oczywistych powodów, w tym roku nie było to możliwe. Dlatego nasi kapłani postanowili, że Jezus w Najświętszym Sakramencie przejdzie ulicami miasta. Przejedzie, tak w zasadzie. Księża zabrali Pana Jezusa, zapakowali do monstrancji, Sakrament wzięli „na pakę” samochodu i przejechali powolutku ulicami Tupizy. Prawie wszystkimi. W ten sposób, kiedy ludzie nie mogli przyjść do Jezusa, On sam wyszedł do nich. I dla mnie to był prawdziwy cud.
Oczywiście, osobną kwestią było wyjście na ulicę. No bo w końcu – kwarantanna. W Boliwii nie wolno wychodzić na ulicę po godzinie 12:00 w południe (a w soboty i niedziele przez cały dzień), w żadnym celu, a porządku pilnuje policja. A objazd był wieczorem po zakończeniu uroczystości (obok nas po 22, więc w sumie nawet nocą). Więc my, jak tylko usłyszałyśmy, że Najświętszy Sakrament się zbliża (księża jechali z delikatna muzyką i modlitwą), zrobiłyśmy szybką weryfikację, czy droga wolna, i jak tylko się okazało, że tak, pobiegłyśmy na róg ulicy. W piątkę – my dwie, dwie siostry i donna Vero. Tam uklękłyśmy tylko na chwilę, kiedy przejeżdżał Najświętszy Sakrament, a kiedy nas minął znów szybko pobiegłyśmy z powrotem schować się bezpiecznie za bramą. Nie było błogosławieństwa, nie było nie wiadomo jakiej modlitwy – tylko szybkie spojrzenie na Niego i już. A jednak – to była najpiękniejsza chwila tego dnia.
Wielki Piątek
To był dziwny dzień. Z jednej strony – Wielki Piątek. Obowiązywała cisza (niewykonalne). Zakaz słuchania muzyki czy oglądania kreskówek. Przed południem dzieciaki – starsze, już trochę bardziej pojmujące o co chodzi, oglądały „Pasję” (z zapasem chusteczek), a młodsze film „Jezus z Nazaretu”. W trakcie obiadu siostra rozdysponowała rozważania drogi krzyżowej i zarządziła przygotowanie stacji. O 15:00 wszyscy uczestniczyliśmy w Uroczystościach Wielkiego Piątku poprzez transmisję z naszego tupizeńskiego kościoła. W momencie adoracji krzyża każdy z nas podszedł do krzyża ustawionego w oratorium ucałować Chrystusa – prawdziwa adoracja. A później – wspólna droga krzyżowa.
To zasługuje na osobny akapit. Ja przyznaję szczerze – jak zobaczyłam, co zostało przygotowane, opadła mi szczęka. Dzieciaki naprawdę wysoko postawiły sobie poprzeczkę i przygotowały „żywe stacje”. Był Jezus cały umazany krwią i z prawdziwą koroną cierniową na głowie, byli rzymscy żołnierze z biczami w dłoniach, był Szymon z Cyreny, była Maryja obejmująca Chrystusa zdjętego z krzyża. Niewiarygodne. Scenki odgrywali najmłodsi, a starsze dziewczyny wcieliły się w role reżyserów. A ja po raz kolejny zdumiałam się nie tylko ich kreatywnością i dbałością o szczegóły, ale także tym, jak bardzo pomagają sobie nawzajem.
I to była jedna strona. A druga strona wiązała się z przygotowaniem niespodzianki dla dzieciaków, na niedzielę. Co sprowadzało się do przeszukiwania strojów, jednych śmieszniejszych od drugich, klejenia maski wilka, wycinania serduszek czy ćwiczenia tańców. Zupełnie nie wielkopiątkowo, ale niestety – kalendarza nie da się oszukać. Jednak dzień zakończył się akcentem pasyjnym, kiedy razem z jedną z sióstr, już w nocy, usiadłam i odpaliłyśmy „Pasję” – tylko dla nas. I oglądając dyskutowałyśmy: o tym, dlaczego żołnierze tak traktowali swojego Więźnia, o postawie arcykapłanów, Piłata, o bólu Maryi, o naszych dzieciach odgrywających poszczególne sceny i o aniołach, którzy byli z Nim do samego końca i nie pozwolili mu uderzyć o ziemię.
To był dobry dzień.
Wielka Sobota
Na ten dzień zaplanowałyśmy, że razem z dziećmi przygotujemy ciasta i pomalujemy jajka. Czyli jazda bez trzymanki. Każda z nas miała kilka zaplanowanych rzeczy. Tak więc całe przedpołudnie i większość popołudnia upłynęła w kuchni: na mieszaniu, odważaniu, dekorowaniu i pilnowaniu, żeby nikt niczego nie podjadał (niewykonalne). Efektem tego było błogosławieństwo zastawionego stołu, jakie odprawiliśmy wczesnym wieczorem, przed kolacją a po wspólnej modlitwie różańcem. Przy czym nie należy sobie wyobrażać stołu polskiego, z szynkami, jajkami, barankiem i innymi wielkanocnymi łakociami. Na naszym stole były owoce i warzywa, mnóstwo ciast (w tym polski mazurek), jogurt, mleko, woda, sól, ser i empanada – czyli boliwijskie pierogi z farszem mięsnym (całkiem smaczne). A po błogosławieństwie (i wojnie o empanadę) przyszedł czas na kolację.
Po kolacji najmłodszych usadziliśmy przed telewizorem i animowanym filmem o życiu Jezusa, a my dzięki temu w spokoju mogliśmy udać się do naszego „kościoła” aby uczestniczyć w Mszy Wigilii Paschalnej. Każdy miał świecę, więc naprawdę można było poczuć się jak w kościele, w tłumie ludzi. Sama liturgia wyglądała praktycznie tak samo jak nasza polska – w końcu wszyscy jesteśmy Jednym Kościołem :)
Tylko że na uroczystym Alleluja! dzień skończył się tylko dla dzieci. My – ja, Marlena i siostry – zamknęłyśmy je w pokojach, a same schowałyśmy się w sali do odrabiania zadań i po raz kolejny pracowałyśmy nad przygotowaniem niespodzianki. Efekt? Kolejna zarwana noc…
Niedziela Zmartwychwstania
Największe święto roku zaczęliśmy od pobudki o jakiejś niemiłosiernie wczesnej godzinie, żeby o 7 rano wszyscy w komplecie uczestniczyć w Eucharystii. Dziewczyny w najlepszych sukienkach, chłopaki w koszulach, wszyscy w kurtkach lub bluzach – bo jesień (półkula południowa pozdrawia) i noce i poranki coraz zimniejsze. Dobrze, że nasz „kościół” znajdował się tuż obok pokoju. Po mszy było uroczyste śniadanie dla wszystkich. Przy każdym talerzyku leżały cukierki i drobna zabawka. Każde z dzieci dostało też do ręki pisankę – jedną z tych, które sami przygotowali poprzedniego dnia. Oczywiście, najlepszą zabawą było stukanie się jajkiem.
Potem dzieciaki zajęły się sobą i przygotowywały się do konkursu piosenki wielkanocnej – my miałyśmy czas przygotować ostatnie szlify naszej niespodzianki. Sam konkurs – po raz kolejny – okazał się naprawdę niezłym pokazem talentów i kreatywności. Bo dzieciaki nie tylko przyłożyły się do wyćwiczenia melodii czy słów, ale przygotowały też adekwatne stroje i proste układy taneczne. A zwycięzca (pokój nr 2) w nagrodę otrzymał całe ciasto tylko dla siebie.
Po obiedzie dzieciaki dostały pozwolenie na telewizję – co dało nam możliwość zebrania ich w jednym miejscu bez ryzyka, że będą chodzić po hogarze (domu) i zaglądać, co robimy. I tak – przygotowałyśmy las, domek babci, muzykę, stroje, zawiesiłyśmy pod sufitem piñatę, po raz ostatni przećwiczyłyśmy nasze przedstawienie – i zawołałyśmy dzieciaki do sali. I rozpoczęła się nasza niespodzianka.
Bo trzeba wiedzieć, że 12 kwietnia w Boliwii obchodzony jest Dzień Dziecka (po co czekać do czerwca?) Tak więc nie mogłyśmy zostawić takiego dnia bez odzewu, wpierając dzieciom, że tego dnia świętujemy tylko i wyłącznie Zmartwychwstanie – choć robiłyśmy to do ostatniego momentu…
W każdym razie; niespodzianka obejmowała bajkę o Czerwonym Kapturku, piosenkę o kwarantannie, taniec koreański i taniec „kurczaki”. Wszystko – na wesoło. Dzieciaki śmiały się z naszych strojów (według zamysłu), a po skończonym występie jedno przez drugie zaczęły wyliczać, co takiego zrobiłyśmy. Oczywiście, był tort z okazji Dnia Dziecka – pyszny i kolorowy. A na zakończenie przyszedł czas na piñatę – czyli rozwalenie papierowego kurczaka wiszącego od sufitem tak, żeby zgarnąć wszystkie słodycze, jakie schowały się w środku. A kiedy już podłoga była cała zasłana kolorowymi papierkami, które razem ze słodyczami wysypały się z piñaty, każdy z pokoi dostał do ręki małą białą karteczkę z zagadką. Rozwiązanie zagadki prowadziło do znalezienia kolejnej i tak, po nitce do sznurka, dzieciaki zaczęły szukać skarbu ukrytego gdzieś w hogarze. Szczęśliwcami po raz kolejny okazały się dziewczyny z pokoju nr 2, które jako pierwsze znalazły paczuszkę ze słodyczami.
I tak powoli zaczął kończyć się ten dzień i całe to niezwykłe świętowanie. Nam zostało już tylko uprzątnąć salę i powspominać nasze szaleństwa przy oglądaniu nagrań.
A poniedziałek? To już w Boliwii normalny dzień roboczy. I tak wróciła do nas rzeczywistość dnia codziennego.