Boliwia, Tupiza: Przygoda na każdy dzień
Nie wiem, jak do tego doszło, ale mamy już grudzień. Grudzień! To oznacza, że już niemal 1/3 (!) misji za nami… A misyjna przygoda zaczyna się tutaj każdego dnia od początku, bo każdy dzień niesie ze sobą mniej lub bardziej niespodziewaną niespodziankę. W każdej dziedzinie życia.
Dzieje się tak, że nawet najzwyklejsze czynności rosną czasem do rangi niesamowitych. I to z różnych powodów. Jednym z nich jest to, że wszystko dzieje się w niecodziennym dla mnie środowisku – wśród czerwonych gór, w pełnym słońcu, w cieniu palm i kaktusów. Drugim to, że przy okazji tych czynności posługuję się językiem, który wciąż skrywa przede mną trochę tajemnic. Jeszcze innym powodem jest fakt, że wiele tych czynności – choć z pozoru błahych i oczywistych – jest dla mnie egzotycznych. Nie wspominając o tym, że często o tym, jaka przygoda mnie czeka, dowiaduję się w ostatniej chwili. Ale przede wszystkim: do wielu rzeczy, które tutaj robię, niezmiennie muszę się przekonywać, bo nawet jeśli robię je codziennie, to nie przychodzą z łatwością.
I to jest moja przygoda, która zaczyna się każdego nowego dnia. Przekonanie się do każdej czynności po kolei, od nowa, po raz kolejny. Od pobudki zaczynając. I choć czasem wychodzi lepiej, a czasem gorzej, to zdecydowanie lubię tą moją misyjną przygodę. I nie chcę jej wymieniać na nic innego. Bo „nic, co ma w życiu wielką wartość, nie przychodzi łatwo”.
I być może zestaw nagłówków poniżej wydaje się dziwną kombinacją, ale cóż… w minionym miesiącu właśnie takie przygody przyniosły mi misje.
RZEKA
W listopadzie zdarzył się aż jeden taki tydzień, kiedy dzieciaki w ogóle nie chodziły do szkoły. A więc pewnego dnia rano siostra oznajmiła: jedziemy nad rzekę – na cały dzień! Oczywiście, w Boliwii 28 osób razem z bagażem mieści się do jednego samochodu, więc problemu z transportem nie było. A potem, kiedy już wszyscy się wykąpali, wyziębili, spalili na słońcu, najedli pysznym obiadem przywiezionym przez księdza Carlosa i przebrali w suche ubrania, próbowaliśmy powstrzymać dzieci przed ponownym wskakiwaniem do wody – bezskutecznie…
VIRGEN DE REMEDIOS
Listopad to też święto tupizeńskiego Kościoła. 16 listopada przypada Święto Najświętszej Dziewicy z Remedios – to jedna z kaplic należąca do parafii w Tupizie. Z tej okazji świętowanie rozpoczęło się w niedzielę 3 listopada (nie pomyliłam dat, ono naprawdę tyle trwało). Tego dnia procesyjnie przenieśliśmy figurę Matki Bożej z kaplicy w Remedios do kościoła parafialnego (procesja zawierała w sobie przeprawę przez rzekę – bez mostu). Kilka dni później, w piątek w kolejnej procesji Matka Boża wróciła do swojej kaplicy – i rozpoczęła się nowenna na jej cześć. Zwieńczeniem obchodów była uroczysta msza święta w niedzielę 17 listopada.
TAŃCE
Nasze szkolne pociechy wyruszyły także na tańce. Z okazji kolejnego święta (już sama nie wiem, ile ich było…) cała szkoła tańczyła ulicami miasta. Oczywiście – w odpowiednich strojach.
PIERWSZA KOMUNIA
W Boliwii listopad to sezon komunijny. W naszym domu znalazły się trzy perełki, które 24 listopada po raz pierwszy w pełni uczestniczyły w Eucharystii: Juliana, Yoselin i Mericeli. W sumie, w naszej parafii do Pierwszej Komunii przystąpiło tego dnia ok. 200 osób. Msza pierwszokomunijna naszych dziewczyn była po południu – więc potem (jak już przestało wściekle padać, co zajęło ponad godzinę) objadaliśmy się pysznym jedzeniem na uroczystej kolacji. A w każdym razie objadali się ci, którzy przebyli rzeki, jakie powstały na ulicach.
SZKOŁA – ZAWODY SPORTOWE
Rok szkolny w Boliwii właśnie się kończy. Oficjalnie ostatni dzień zajęć to 6 grudnia, ale zadań domowych już raczej nie ma, a i w szkole zamiast lekcji odbywają się różnego rodzaju aktywności. W przedszkolu ostatni tydzień upłynął pod znakiem rozgrywek sportowych. Z tej też okazji miałam okazję poodwiedzać dalekie zakątki miasta, ponieważ przedszkolaki musiały dostać się na odpowiednie boiska (oczywiście każdego dnia inne…). W ten sposób ja odkrywałam, że Tupiza jest całkiem duża, a Camilo i Valentino mieli frajdę z jazdy „mydelniczką” (samochodem).
Miałam też okazję zintegrować się z innymi mamami naszych przedszkolaków. Wszyscy rodzice wytrwale siedzieli na trybunach w skwarze zbliżającego się lata i dopingowali swoje pociechy. A oprócz tego, pewnej upalnej listopadowej (tak, te słowa się łączą) soboty okazało się, że wspólnie… robimy płot z pustych butelek. Dookoła placu zabaw. Aż żałuję, że nie zrobiłam wtedy żadnego zdjęcia.
Wszystko to (i o wiele więcej) zmieściło się w jednym zaledwie miesiącu. Była jeszcze kontrolna wizyta wszystkich dzieci u lekarza (wszystkie zdrowe), uroczystość Wszystkich Świętych (nogi bolały po chodzeniu od domu do domu…), urodziny Helen (zorganizowane przez jej mamę), wyjście w góry (ale to bez dzieci), śledzenie sytuacji politycznej (która na szczęście już się uspokoiła), szydełkowanie (tak, serio, musiałam się nauczyć) i parę innych atrakcji. W międzyczasie oczywiście zwykła codzienność: zabawy z dziećmi, zadania domowe, w miarę możliwości wspólne posiłki… Teraz zaskoczenia każdego dnia są dla mnie tak naturalne, że aż trudno uwierzyć w to, że te niekończące się przygody kiedyś się skończą.