Bangladesz (Joypurhat): Pięć lekcji

Minął już ponad miesiąc odkąd wraz z Anetą wróciłyśmy do Polski. Układam w sobie wspomnienia, by nie umknęły zbyt szybko. Przeglądam zdjęcia i filmy. Trochę tęsknię – w końcu zostawiłam tam pół mojego serca. Dwa miesiące naszej misji w Bangladeszu minęły bardzo szybko.

Czas spędzony w Joypurhat obfitował w lekcje – i nie, nie chodzi mi tutaj o to, że większość dnia spędzałam z dziećmi w szkole, pilnując, by równo stawiały literki i nie zrobiły sobie krzywdy, biegając na przerwach. Mam na myśli lekcje, na których to ja byłam uczennicą. Lekcje życia. Nie chcę zostawić ich tylko dla siebie, stąd ten wpis.

 

Lekcja 1. Doceń to, co masz

Mam dach nad głową i ciepły posiłek każdego dnia. Jestem bogata.

Bangladesz, do którego zostałam posłana, to jedno z najuboższych państw na świecie. Na co dzień spotykałam chrześcijan żyjących w slumsach, dyskryminowanych, nie mających pracy, zajmujących się wyplataniem bambusowych koszy. Odwiedzałam ich zbudowane z blachy „domy”, w których mieszkały całe wielodzietne, wielopokoleniowe rodziny, gdzie mimo ogromnej biedy doświadczałam niezwykłej otwartości i życzliwości.

Codziennie próbowałam odpowiedzieć na pytania, ile taka kosztuje szczęście i czym sobie zasłużyłam na życie, które mam w Polsce. Nie znalazłam odpowiedzi. Wciąż mam przed oczami warunki, w jakich żyją ludzie w Bangladeszu – warunki, które dla mnie, Europejki, były wcześniej nie do wyobrażenia. Nie chcę jednak, by ten obraz kiedyś znikł z mojej głowy. Niech każdego dnia przypomina mi, jaką jestem szczęściarą.

Lekcja 2. Wyjdź ze swoich ograniczeń

Na misji każdego dnia stawałam oko w oko ze swoimi lękami, słabościami i ograniczeniami. „A co, jeśli się nie uda? A co, jeśli będą się śmiać? A co, jeśli zrobię z siebie głupka?” Zaraz później musiałam przywołać siebie do porządku, że przecież nie po to pojechałam na misje, żeby zamknąć się w pokoju. I skoro już przejechałam pół świata, by wypełnić misję, do której zostałam posłana, to teraz muszę schować wszystkie te moje strachy do kieszeni i dać z siebie jak najwięcej.

Każdego dnia pokonywałam – czasem bardzo nieudolnie – te moje mniejsze i większe strachy. Wychodziłam do ludzi i zagadywałam kalekim bengalskim. Starałam nie przejmować się faktem, że czego nie zaczęłabym robić i tak za chwilę wokół mnie gromadził się tłum ludzi patrzących mi na ręce. Czasem zrobiłam z siebie głupka – no i co z tego? To była bardzo cenna lekcja dystansu do siebie.

Lekcja 3. Nie trać czasu

Podczas tych dwóch miesięcy żyłam w małej wspólnocie salezjańskiej: ksiądz Paweł Kociołek, misjonarz z Polski, ksiądz Joseph, Wietnamczyk, brat zakonny Tisu i aspiranci, czyli chłopcy przygotowujący się do seminarium. Ich dzień – a więc i mój – był wypełniony modlitwą, pracą i nauką. Pobudka o 5:15, następnie jutrznia, rozmyślanie, Eucharystia i dopiero wtedy śniadanie. Wieczorem spotykaliśmy się na wspólnotowych nieszporach, a po kolacji i umyciu naczyń odmawialiśmy różaniec. Dzień kończyło tradycyjne salezjańskie słówko.

W planie dnia mojej wspólnoty nie było takiego punktu jak „czas wolny”. Ich dzień układała modlitwa, a każdą chwilę wypełniała nauka angielskiego, nauka gry na instrumentach, sport czy prace w przykościelnym ogrodzie. Wtedy zastanawiałam się nad swoim polskim planem dnia – a raczej często jego brakiem. Jak dużo było w nim nieuporządkowania i chaosu, bezsensownego przeglądania mediów społecznościowych, spania do południa i niepunktualności…

Gdy teraz w Polsce patrzę na zegarek, szybko obliczam godzinę w Bangladeszu i zastanawiam się, co akurat robi moja wspólnota. Wiem jedno: na pewno nie marnuje czasu. Wobec tego i ja nie będę!

Lekcja 4. Daj świadectwo

Przez problemy z wizą wróciłyśmy do Polski miesiąc wcześniej niż było to zaplanowane. Długo nie mogłam zrozumieć, dlaczego to wszystko potoczyło się w taki sposób. Jednak po okresie buntu i złości przyszła do mnie myśl: „Może On chciał, żebym Nadzwyczajny Miesiąc Misyjny spędziła już w Polsce?”

Ten październik obfitował więc w spotkania w szkołach i parafiach. Silniejsze niż strach przed wystąpieniami publicznymi było przekonanie, że:

„my nie możemy nie mówić tego, cośmy widzieli i słyszeli.”

(Dz 4,20)

Jak to możliwe, że ja, którą paraliżował strach przed prezentacją w dziesięcioosobowej grupie na studiach, wychodzę przed kościół pełen ludzi bez lęku i daję świadectwo? Nie mam pojęcia. Może to już nie ja mówię? (Mt 10,20)

 

Lekcja 5. Działaj w Polsce

Dwa lata temu podczas Wielkiej Niedzieli Misyjnej kwestowaliśmy na budowę Centrum Młodzieżowego w Bangladeszu. Gdyby ktoś wtedy mi powiedział, że tam właśnie pojadę na misje, popukałabym się w czoło. Kiedy 26 lipca stanęłam naprzeciwko pięknego, nowo otwartego budynku w Joypurhat, przypomniałam sobie ten październikowy dzień. Warto było trochę zmarznąć i poświęcić całą niedzielę, by zobaczyć jak wielki to może przynieść efekt.

Jaki to paradoks, że musiałam pojechać do Bangladeszu, by odkryć, jak wielkie znaczenie ma to, co robimy tutaj, w Polsce, i że drobnych gestów – składania ulotek, wrzucania postów na fejsbukowego fanpejdża czy stania z puszką na datki pod kościołem – zbudowane są wielkie dzieła.

No właśnie: wystarczą małe rzeczy!

Mam nadzieję, że po tej misji zostanie we mnie coś więcej niż tysiące zdjęć na komputerze i jeszcze więcej historii i anegdotek z naszego pobytu w Bangladeszu. Chcę, by moje życie było przedłużeniem tego pięknego czasu i bym z tego, czego tam doświadczyłam – zarówno z pięknych momentów, jak i tych trudniejszych – mogła wciąż czerpać. Wierzę, że misja nie kończy się wraz z powrotem do Polski. Misja trwa!