Peru: Zwykły, nie-zwykły dzień wolontariusza

Czas w San Lorenzo płynie sobie spokojnie i nie jest zbyt mocno kontrolowany przez zegarki, bo godzina spotkania jest raczej wstępna. Jak już się ktoś umówi, to zazwyczaj przychodzi, ale  jak mu coś ważnego wypadnie, to się najwyżej spóźni. Na początku nas to dziwiło, ale po przeżyciu ponad miesiąca w tropikalnych warunkach zaczyna się to trochę rozumieć. W Polsce, kiedy mamy środek lata i temperatury sięgające 40 stopni, prawie nie jesteśmy w stanie się poruszać, tu trzeba żyć tak przez cały rok. Oczywiście są momenty, kiedy temperatura trochę się obniża i można robić coś bardziej energicznie, ale najczęściej wtedy pada też deszcz, więc błoto utrudnia lub nawet uniemożliwia dotarcie do niektórych miejsc i wykonanie różnych prac.

Nasze codzienne zadania nie są zbyt skomplikowane i na ogół sprowadzają się do organizowania zabaw dla dzieci. Czasem próbujemy wymyślić coś bardziej ambitnego czyli tzw. talleres, które na język polski pewnie można przetłumaczyć jako „robótki ręczne”. Prowadzimy też katechezę dla małej grupki młodzieży przygotowującej się do przyjęcia sakramentów chrztu, komunii świętej i bierzmowania. Tak więc nasza praca w przełożeniu na terminologię, którą na co dzień się posługuję, a raczej posługiwałam dotychczas, to lekcje religii, wychowania fizycznego i plastyki. Czasem dochodzą do tego zajęcia z języka angielskiego prowadzone dla bardziej zainteresowanych. I jakkolwiek nie wydaje się, że jest tego jakoś dużo, są dni, kiedy odczuwamy pewne zmęczenie. No i o tym zmęczeniu, a dokładnie jak w cudowny sposób można się go pozbyć, właśnie chciałabym opowiedzieć.

Ponieważ czasem pomagamy też naszej pani kucharce, to zdarza się, że razem z nią jeździmy na targ, żeby zrobić zakupy. Pewnego gorącego i słonecznego ranka (tu dodam, że pomimo iż był to ranek, nie czułam się najlepiej i miałam wrażenie, że co prawda dzień się dopiero zaczął, a ja już ledwie żyję ze zmęczenia) pojechałam na zakupy z naszą kucharką. Wchodzimy na halę targową i pierwsza rzecz, którą czuję to zapach ryb, który na ogół mi nie przeszkadza, ale w tym dniu akurat wolałabym go nie czuć, więc myślę sobie: kupmy szybko, to co trzeba kupić i zwiewajmy stąd jak najprędzej. I nagle na mojej drodze pojawia się mały, uśmiechnięty chłopiec. Chłopiec biegnie z szeroko otwartymi rękami, krzyczy „hermana” (siostra), bo tak się zwracają do nas wychowankowie naszego oratorium, i z radością rzuca mi się w objęcia. No to przytulam tego malca, pytam, jak się ma i słucham jego odpowiedzi, a potem wędrujemy razem po tym ryneczku i poznaję różne gatunki ryb i ich dziwaczne nazwy. Mój prywatny przewodnik jest doskonale zorientowany w tym, co i gdzie można kupić, jaką rybę najlepiej kupować na świeżo i u kogo, a nawet jak się gotuje zupę z ryby solonej. Opowiada to wszystko z taką radością i dumą w głosie, że ja już nawet nie czuję tego zapachu, który mi tak przed chwilą przeszkadzał i próbuję sobie przypomnieć nazwy ryb, które łowi się w Polsce, bo przecież on jest tego bardzo ciekawy. A potem odpowiadam na liczne kolejne  pytania: czy w Polsce też jest „mercado” (rynek), czy można na nim kupić świeże ryby, czy jest dużo owoców, czy byłam kiedyś we Włoszech i czy tam też jest tyle zieleni, co w San Lorenzo… Pytania pewnie nie miałyby końca, ale zakupy już zrobione i czas wracać do domu. Żegnam się więc z tym moim małym przyjacielem, który w podskokach wraca do stoiska, gdzie coś sprzedaje jego mama. Ja też wracam do domu i zamiast zmęczenia czuję radość z tego niespodziewanego spotkania.

Takich niepozornych wydarzeń, które poprawiają nastrój, podnoszą na duchu w trudnej chwili, albo nawet rozśmieszają do łez jest dużo, dużo więcej i każda z nas ma ich już sporą listę, a przecież jesteśmy tu całkiem krótko. Czasem jest to obrazek narysowany i podarowany bez okazji przez któregoś z naszych podopiecznych, czasem ryż na mleku z cynamonem i cukrem stanowiący tu jeden z głównych deserów, który specjalnie dla nas ugotował inny wychowanek naszego oratorium, a czasem po prostu czyjś uśmiech. Pan Bóg przygotował tu dla nas tyle miłych niespodzianek…