„Płynie dzień za dniem, a każdy z nich to dar!”

– Gdzie dokładnie będziesz w tym Sudanie Południowym? – pytali przed wyjazdem moi bliscy i znajomi.

– W Wau.  (czyt. łał).

– Wow!

W tym jednym krótkim zwrocie mieszczą się też moje wrażenia po dotarciu na miejsce. Począwszy od pełnej emocji podróży sudańskimi liniami lotniczymi ( które notabene, ze względu na dużą wypadkowość, znajdują się na czarnej liście przewoźników), aż po pierwsze spotkanie z tutejszymi chłopakami ulicy –  wszystko zachwyca, wzrusza i przeraża jednocześnie.

Wau. Największe miasto na północy Sudanu Południowego. Stolica stanu Western Bahr el Ghazal ( tłum. bahr – morze, ogrom; ghazal – gazela).

A od miesiąca także miejsce, które przez najbliższy rok będzie moim drugim domem.

Trochę wody w rzece musiało upłynąć, żeby oswoić tutejszą rzeczywistość. Nieznośny klimat, różnice kulturowe, bariera językowa. Poza tym, gdzieś tam z tyłu głowy, dające o sobie czasami znać stereotypowe postrzeganie Afryki.

W Wau żyje się dużo spokojniej niż w hałaśliwej stolicy. Choć patrząc naszymi europejskimi  kryteriami, ciężko je nazwać miastem. Jedyna nawierzchnia asfaltowa ciągnie się przez jakieś 4 km, łącząc lotnisko z centrum i urywając się nagle przy jednym z tutejszych „rond”. Wszystkie pozostałe to mniej lub bardziej szerokie, ale nieutwardzone drogi i dróżki. Nawet główne szlaki komunikacyjne i transportowe – droga na północ przez Kuajok do Khartoumu oraz droga na południe do Kenii i Ugandy, mimo że zachwycają pięknym czerwonym kolorem – przypominają szwajcarski ser. A pora deszczowa, która króluje tutaj od czerwca do października, skutecznie utrudnia lub nieraz zupełnie uniemożliwia jakiekolwiek przemieszczanie się czy podróże. Przykładowo, na początku września, ze względu na zalane drogi na targowiskach w Jubie zaczęło brakować warzyw i wielu innych produktów. WSZYSTKO bowiem, począwszy od sprzętu elektronicznego przez odzież aż do żywności, jest importowane drogą lądową z krajów ościennych, w Sudanie Południowym nie ma zupełnie żadnej produkcji…

Większość zabudowań stanowią typowe okrągłe domy pokryte trzciną. Gdzieniegdzie można spotkać wyrastające niespodziewanie bogate wille odgrodzone od reszty świata wysokim parkanem. Praktycznie w każdej z niezliczonych uliczek znajdziemy też hotele o bardzo wdzięcznych nazwach: Tiger Hotel, Savannah Hotel, Behrel Kezal Hotel. Po co ich aż tyle, skoro nie ma tu turystów? Te i inne miejsca tworzone są przez i dla wielu przedstawicieli UN i NGO-sów oraz inwestorów, których liczba jest tutaj, podobnie jak w Jubie, naprawdę oszałamiająca!

Wzdłuż labiryntu wspomnianych dróg i dróżek rozciągają się mniejsze lub większe sklepy i stragany – a największym skupiskiem tutejszego handlu są trzy targowiska, położone w taki sposób, że tworzą krąg wokół ścisłego centrum miasta. Wszyscy powtarzali „ – Żeby poznać prawdziwe Wau, trzeba się wybrać na targ!”. Faktycznie, po kilku wizytach – przyznaję rację! Generalnie na początku nie polecam samotnych wycieczek do tych miejsc – biali za bardzo rzucają się w oczy i często są traktowani jako chodzący bankomat.

Na szczęście po miesiącu spędzonym tutaj coraz więcej osób mnie rozpoznaje, przynajmniej w najbliższej okolicy domu i szkoły. Wśród znajomych twarzy, zdecydowaną większość stanowią chłopcy ulicy, którzy zawsze z daleka pozdrawiają, wołając: Sister! /Kef? Tamam?/ ( tłum. Co u Ciebie? Dobrze?) i sprawiają, że nie czuję się już tak nieswojo na uliczkach Wau.

/ Wybaczcie, póki co nie udało mi się uwiecznić centrum Wau na zdjęciach – zbyt duże ryzyko skonfiskowania aparatu przez policję lub wojsko. Żeby móc w miarę spokojnie fotografować, trzeba mieć specjalne pozwolenie wydawane głównie przedstawicielom zagranicznych mediów, chociaż i to nie daje nam 100% bezpieczeństwa./

Jak wygląda mój typowy dzień? Zaczyna się on wspólnotową poranną Mszą Świętą o 6:45 w parafii św. Józefa Robotnika. W godzinach przedpołudniowych pomagam w prowadzeniu zajęć komputerowych oraz kursu dla sekretarek dla studentów tutejszego Don Bosco VTC ( Vocational Training Center) – szkoły technicznej założonej i prowadzonej przez Salezjanów. Każde popołudnie od poniedziałku do piątku spędzam z chłopcami ulicy, organizując dla nich zajęcia edukacyjne, plastyczne i sportowe. Sobota jest dla moich podopiecznych dniem czystości – sprzątania, prania i kąpieli; dla mnie – dniem przekonywania ich, że ten jeden prysznic w tygodniu jest absolutnie niezbędny.

Codziennie szukam małych radości i małych sukcesów, ale przede wszystkim uczę się, że najważniejsze jest po prostu z nimi być. Bez wielkich słów i spektakularnych działań. W prosty sposób pokazać, jak wielkie cuda Bóg może zdziałać w naszym życiu.

I dzielić się tym, czego im najbardziej brakuje – odrobiną miłości.

Są dni, kiedy jest ciężko. Naprawdę ciężko. Ciężko na tyle, że przychodzą myśli o spakowaniu walizek i powrocie do domu. Na szczęście trwa to tylko przez moment. Bo wystarczy spojrzeć na uśmiechnięte twarze Jamesa, Angelo, Madita, Petera, Majoka, Denga i … ( mogłabym tak wyliczać do stu :))… przypominam sobie PO CO i DLACZEGO tu jestem!

PS. W następnym odcinku – szczegółowo o moich podopiecznych i programie dla chłopców ulicy prowadzonym przez Salezjanów od 2010 roku.

Dziękuję Wam za słowa wsparcia – w trudnych chwilach czuję ogromną siłę modlitwy, która płynie do mnie z różnych stron. Niech Bóg Wam błogosławi!

Iza Bogus
Wau, Sudan Południowy