Młodzi młodym

Pora deszczowa w pełni. Podobno we Freetown najbardziej mokrym miesiącem jest sierpień. Narazie to się sprawdza. Sierpniowe deszcze były niezbyt silne, ale męczące swoją jednostajnością. Odkąd zaczął się wrzesień deszcz nie jest tak częstym gościem, za to przychodzi w wielką gwałtownością w postaci silnych burz. Nasza misja zmieniła się wraz z pogodą. Po stałym sierpniowym programie zaczął się czas wielkich zmian.

Prawie miesiąc temu zakończyliśmy półkolonie. Przez 4 tygodnie ich trwania teren „naszego” oratorium pełen był dzieci i młodzieży niemal od rana do wieczora. Jak jest teraz? Trochę inaczej.

Czas Summer Campu był dla nas wyczerpujący. Wstając jednak rano wiedzeliśmy dokładnie co będziemy robić, plan dnia był zapełniony co do minuty.  Dużo pracy, organizacji, myślenie o najmniejszych szczegółach, nerwy, że coś nie wyjdzie, niewiele snu. Choć doświadczenie było piękne z ulgą pożegnaliśmy ostatnich uczestników tuż po uroczystości zamknięcia. Chwila wytchnienia. Słodkie lenistwo. Doprowadzenie naszego mieszkania do w miarę normalnego stanu. Czas w oratorium spędzaliśmy bez nerwów, ospale, przyglądając się jak bawią się dzieci albo sami grając w warcaby, rozmawiając, żartując. Bez pośpiechu sprzątaliśmy pomieszczenia, które w czasie kolonii służyły za magazyny na materiały do gier, warsztatów, sprzęt kuchenny, ryż. Kilka dni odpoczynku przeminęło jednak błyskawicznie. Jak to zwykle bywa nagle okazało się, że znów nie ma na nic czasu…

Jesteśmy teraz w wirze planowania, spotkań, rozmów.  Trzeba zastanowić się jak mają wyglądać nasze działania  – oratorium, lekcje z dziećmi z programu Mamy Małgorzaty. Wróciły, zapomniane przez ubiegły miesiąc, tematy lekcji komputerowych, napisania projektu dla naszych działań. Rozpoczęliśmy prace nad przebudowaniem otoczenia kościoła i stworzeniem boiska do gry w siatkówkę i koszykówkę. Tym razem jest jednak inaczej niż przedtem. Coś się bardzo zmieniło przez te półkolonie. Po wielu miesiącach starań otrzymaliśmy odpowiedź od tych, o których staraliśmy się dotychczas – animatorów.

Jest ich około 30. Głównie młodych – nastolatków i takich, którzy wchodzą już wielkimi krokami w dorosłe życie. Są też inni, nieco starsi, dojrzalsi. Choć nieraz było ciężko się porozumieć podczas półkolonii wiemy teraz, że oni są największym owocem tego czasu. Z wielką nadzieją patrzymy w przyszłość widząc ich entuzjazm, chęć pracy i wiedząc teraz, jak potrafią działać.

sierraleone_piedel_2011-09-19_3

Nazywamy ich animatorami, ale skąd się wzięli? Kim są? Mówiąc o nich trzeba przypomnieć sobie same początki naszego pobytu w Sierra Leone.

To oni są tymi tajemniczymi imionami, które staraliśmy sie zapamiętywać w pierwszych dniach spędzonych w parafii. Są związani z kościołem (większość), przychodzą do oratorium, są częścią brass-bandu, ministrantami, należą do założonych dawno przed naszym przyjazdem grup młodzieżowych – Dominik Savio, Laura Vicuna, Katolicki Ruch Młodzieży. Zanim przyjechaliśmy to oni organizowali wszelkie uroczystości w kościele, gale. Już w pierwszym miesiącu naszego pobytu zaczęliśmy ich zbierać wokół siebie patrząc na ich postawę, zaangażowanie w oratorium, albo po prostu widząc, że są zawsze z nami, szukają swojego miejsca. To właśnie z nimi odbywały się spotkania co 2 tygodnie, na których staraliśmy się ułożyć plan dla oratorium, zorganizowanć działania, gry, warsztaty, różne aktywności. To z nimi rozpoczęliśmy poniedziałkowe pokazy filmowe w oratorium. To oni wprowadzali porządek na boisku, ze stoperem pilnując wyznaczonego czasu gry dla poszczególnych drużyn. To kartka z ich imionami wisiała na tablicy ogłoszeń prezentując, kto danego dnia jest odpowiedzilny za rozłożenie i zebranie wszystkich gier, a kto za zwołanie dzieci na naszą codzienną modlitwę. To z nimi organizowaliśmy gale piłkarskie, uroczystość z okazji Święta Maryi Wspomożycielki Wiernych, Dzień Dziecka.

Początki były koszmarnie trudne. Animatorzy często po prostu nie przychodzili na spotkania, czy na swoje dyżury. Czasem podejmowali się jakiś zadań, po czym nie wypełniali ich.  My sami nie wiedzieliśmy, jak podejśc do tych młodych ludzi, jak zachęcić ich do działania. Kiedy rozpoczął się nabór chętnych na zostanie animatorami podczas Summer Campu, wielu spośród tych, co działali w oratorium chciało również mieć swój udział w półkoloniach. 45 osób wyraziło swoją chęć do pomocy przy Summer Campie. Ale stworzenie harmonijnie działającej grupy nie było łatwe. Różni wiekowo, charakterami, temperamentem, myśleniem. Jeszcze tydzień przed Summer Campem wydawało nam się, że to nie może wyjść. Kłótnia, jaka miała miejsce podczas warsztatu dla animatorów tuż przed rozpoczęciem półkolonii (pisaliśmy o tym wcześniej) utwierdziła nas w przekonaniu, że ci ludzie nie mogą razem pracować. W gruncie rzeczy była ona bardzo potrzebna. Oczyściła sytuację, pozwoliła wyróżnić osoby, które przychodzą z prawdziwą intencją pomocy od tych, które same nie wiedzą dlaczego są w tym miejscu. Nasza grupa animatorów Summer Campu była nie tak liczna, ale jakże silna!

To, co udało nam się wspólnie stworzyć przerosło chyba oczekiwania wszystkich. I my spojrzeliśmy na animatorów z innej perspektywy – z wielkim podziwem i nadzieją. Zobaczyliśmy jak ciężko i z jakim zaangażowaniem potrafią pracować i że pragną naprawdę zrobić coś dla innych, sami przy tym ucząc się i wzrastając. Mimo wielu błędów (ale któż ich nie popełnia!) to, co działo się przez te 4 tygodnie uszczęśliwiało dzieci, animatorów i nas, wolontariuszy, a wierzyć się chce, że jeszcze wiele osób wokoło. Teraz to oni działają przy parafii – przychodzą pomagać w oratorium każdego dnia, pracują (bardzi ciężko!) przy budowie, organizują przypadający na koniec października festiwal z okazji odpustu parafialnego. Są pięknym przykładem siły i umiejętności działania razem, a przede wszystkim młodzieńczego zapału.

sierraleone_piedel_2011-09-19_1

7 września to właśnie oni przygotowali Mszę Świętą (której pomysłodawcą był ksiądz Ubaldino) aby wspólnie modlić się w intencji wszystkich rodzin parafii Świętego Augustyna we Freetown. Była to uroczystość, podczas której jedno z miejscowych małżeństw w 26 rocznicę ślubu, oraz my – w dzień po naszej trzeciej rocznicy – odnowiliśmy przysięgę małżeńską.

Jakie największe wyzwanie teraz przed nami? Być z nimi. Zbliżać się do animatorów, poświęcać im czas i uwagę, stawać się dla nich przyjaciółmi. Być może to jest klucz do sukcesu którego wcześniej zabrakło w naszej pracy. Z przyjaciółmi pracuje się lepiej, łatwiej realizuje sie pomysły i ma się poczucie tworzenia własnej, lepszej rzeczywistości, bycia w domu. Każdy dom potrzebuje jednak mądrego prowadzenia, inaczej rozpada się i niszczeje. Myślimy, że tego animatorzy oczekują od nas – poprowadzenia, wskazania drogi. Podczas jednego ze spotkań po Summer Campie ks. Uba poprosił animatorów, aby ocenili współpracę z wolontariuszami – czyli białymi, którzy nie są mieszkańcami Sierra Leone (musimy przypomniejć, że oprócz nas i Paola przy półkoloniach pomagało jeszcze ośmioro wolontariuszy). Animatorzy przyznali, że nie było łatwo nas zaakceptować, bo ciągle wymagaliśmy czegoś dziwnego mówiąc, że te półkolonie będą inne niż poprzednie (organizowane jedynie przez miejscowych). Stwierdzili jednak, że kiedy zaczął się Summer Camp zobaczyli różnicę, i bardzo im się ona spodobała. Powiedzieli, że dużo się od nas nauczyli (nie więcej niż my od nich). Teraz potrzebują czegoś podobnego – przewodnika, który pomoże im dobrze spożytkować ich talenty, zapał, potencjał…

Często mówiąc o pomocy w Afryce wielu z nas, białych myśli tylko o nakarmieniu dzieci głodujących na ulicach, leczeniu chorych umierających na malarię i AIDS. To problemy jakie pokazuje nam telewizja, media. Bez wątpienia takie działania są potrzebne – trzeba ratować ludzkie życie natychmiast, kiedy jest w niebezpieczeństwie. Często jednak opiera się to tylko na myśleniu, że najbardziej potrzebne Afryce są pieniądze. Będąc tutaj widzimy, że środki materialne niezbędne są na każdym kroku, ale one są tylko pomocą w realizowaniu innych, głębszych celów. To, czego potrzeba Sierraleończykom (możemy się tylko o nich wypowiedzieć), to doświadczenie, wiedza, pokazanie innego spojrzenia na życie, bardziej rozwojowego. To uczenie ich najprostszych rzeczy – jak dbać o własne otoczenie, jak mówić „proszę”, jak utrzymać porządek przy rozdawaniu jedzenia, organizowaniu gier, dlaczego trzeba zawsze myć ręce przed posiłkiem, jak szanować powierzony sprzęt. To co dla nas jest oczywiste tutaj okazuje się wielką barierą mentalną – np. to, że śmieci nie można wyrzucać sobie tuż pod nogi, albo to, że sposobem na rozwiązywanie problemów nie jest bicie.

Historia krajów afrykańskich naznaczona jest wieloletnim kolonializmem. Państwa te są bardzo młode – Sierra Leone świętowało w tym roku 50 lat swojej niepodległości. Jak można porównać to z wiekami historii chociażby Polski czy innych państw europejskich? Ci ludzie dopiero uczą się rządzić na własną rękę, a wyrwane z kontekstu wzorce z bogatych krajów zatruwają mieszkańców Salone wizjami szybkiego wzbogacenia się, życia na wysokim poziomie. Ślepo zapatrzeni są na „biały” świat, który jawi im się jako raj bogactwa, lenistwa i przyjemności, nie widząc własnej wartości i naszych błędów i problemów. Dodatkowo temperament Sierraleończyków nie sprzyja cierpliwemu patrzeniu w przyszłość. Liczy się dziś, nie ma jutra. Wszystkie błędy i złe nawyki, jakie tu zauważamy (korupcja, niedbalstwo, brak szacunku kobiet, szukanie własnego zysku, niski poziom higieny i inne) choć bardzo nas dotykają i często wprawiają w złość, staramy się rozpatrywać właśnie przez pryzmat ubóstwa wiedzy i formacji. Oto wyzwanie stojące przed każdym poto, jaki tu przyjeżdża z myślą, aby pomóc mieszkańcom Czarnego Lądu – pokazywać, że dla rozwoju potrzeba czasu i wysiłku. To wyzwanie stojące przed każdym z nas w naszym środowisku, gdziekolwiek mieszkamy – być świadkami pracy dla bliźnich, a nie dla własnego zysku, pracy, której owoców nie my będziemy doświadczać, ale nasze dzieci i wnuki.