…jeśli nic się nie zmieni?

Od jakiegoś czasu Pan Bóg próbuje nas chyba nauczyć czegoś bardzo trudnego – miłości. Ale miłości twardej i czasem oschłej. Pierwsza lekcja przyszła łagodnie.

Dwa tygodnie temu mieliśmy okazję zobaczyć w Sierra Leone trochę Polski w postaci dwóch naszych rodaków. Przyjechali do nas z Ghany ksiądz Piotr Wojnarowski i Michał Król, wolontariusz a wraz z nimi Ghanijczyk – Francis. Podczas ich trzydniowej wizyty miał zostać zebrany materiał do filmu, jaki powstaje o placówkach salezjańskich w Zachodniej Afryce – Ghanie, Nigerii, Liberii i Sierra Leone.

Michał wraz ze swoją kamerą towarzyszył nam dosłownie wszędzie, nawet Basia została przyłapana na przygotowywaniu sałatki. Przyglądał się dokładnie pracy w Don Bosco Fambul i w parafii, i wszystko skrzętnie nagrywał.

Obecność księdza Piotra oprócz zapału i optymizmu objawiała się jeszcze dobrą radą i duszpasterskim słowem. Podczas spotkań z grupą misyjną oraz „naszymi liderami” dzielił się swoim doświadczeniem (ogromnym!) z pracy misyjnej i prowadzenia oratoriów.

Dzień, w którym cała trójka przyjechała odwiedzić parafię, stał się sprawdzianem dla liderów, którzy podjęli się zorganizowania konkursów i zabaw dla dzieciaków w oratorium. Byliśmy pod wrażeniem tego, jak łatwo można wcielić w życie pomysły i jak niewiele potrzeba, aby wszyscy dobrze się bawili. Proste zabawy – rzucanie piłką do opony, łapanie na wędkę butelek napełnionych piaskiem, uderzanie kijem w zawieszoną piłkę przy zawiązanych oczach i inne. Co zadziwiające, dwudziestolatkowie emocjonowali się czasem bardziej niż małe dzieci.

sierraleone_piedel_2011-04-04_2

Podobnie było następnego dnia, kiedy ta sama grupa animatorów zorganizowała zabawy w jednej ze szkół dla dziewcząt – FAWE – z okazji dnia wdzięczności. Tutaj, w Salone, każda szkoła co roku obchodzi taki dzień, aby podziękować Bogu za kolejny rok funkcjonowania placówki i nikt nie oburza się, że wszystkie dzieci, muzułmanie i chrześcijanie, idą tego dnia do kościoła. Przecież Bóg i tak jest jeden, tylko modlimy się do Niego w inny sposób.

Po takich dniach, kiedy wielu animatorów zaangażowało się w pracę, uznaliśmy wcześniejsze problemy za „trudne początki”. Byliśmy naprawdę zbudowani. Zobaczyliśmy, że nie trzeba wiele, i że nie możemy porywać się od razu na wielkie przedsięwzięcia, ale budować wszystko krok po kroku.

Zbudował nas też bardzo ksiądz Piotr wieczornymi rozmowami w kuchni. Opowiadał nam dużo o swoich doświadczeniach z animatorami i prowadzonych przez niego oratoriach. Doradził nam, że przede wszystkim musimy zacząć wymagać i to będzie prawdziwa pomoc dla tych młodych ludzi – uczenie ich odpowiedzialności przez pracę, a nie dawanie wszystkiego za darmo.

Kiedy odjechali nasi goście i sytuacja w oratorium wydawała się zmierzać ku lepszemu, przyszła kolejna lekcja.

Popołudnie w oratorium. Duża grupa seniorów (tak nazywamy młodzież powyżej 18. roku życia) tego dnia przyszła grać w piłkę. Jeden z liderów – Wiktor – był sędzią i dopóki był na boisku wszystko było pod kontrolą. Kilka zasad, które wprowadził uczyniło z tej gry prawdziwą zabawę. Jednak kiedy odszedł gra zaczęła się robić ostra. Powiedziałem do Basi, że coś dzisiaj z tego będzie i nie zdążyłem jeszcze podejść do boiska, kiedy to „coś” się zaczęło. To nie wyglądało jak bójka, ale jak zderzenie dwóch czołgów. Nie było reakcji na odciąganie i rozdzielanie. W użycie weszły kamienie. Skończyło się na stracie dwóch zębów i straszeniu jakąś substancją żrącą.

Na początku próbowałem ich rozdzielić, ale w końcu ktoś mnie odciągnął, bo zaczynało się robić coraz bardziej niebezpiecznie. Obawialiśmy się, że tym najmłodszym może się coś stać – kamienie latały w powietrzu, a naokoło było pełno dzieci. Jednak chyba tylko my widzieliśmy zagrożenie, bo wiele z nich przybiegało specjalnie po to, aby obejrzeć bójkę, świetnie się przy tym bawiąc.

Pozostało nam tylko jedno – zamknąć oratorium. Dlaczego? Bo naszym wzorem jest to pierwsze oratorium stworzone przez Jana Bosko, które było kościołem – miejscem modlitwy i zbliżania się do Boga. Które było szkołą, nie tylko w sensie dobrych wyników w nauce, ale też poznawania wartości, miejscem zabawy i domem, w którym każdy ma się czuć bezpiecznie. Ta bójka pokazała, że terenu przy kościele nie można jeszcze nazwać oratorium. W tej konkretnej sytuacji potrzeba zdecydowanej reakcji, pokazania, że takie zachowanie nie będzie tolerowane.

Od ponad tygodnia to miejsce jest puste, ale co najdziwniejsze, wydaje się nam, że zupełnie nikogo to nie obchodzi. Więc co z nami będzie…jeśli nic się nie zmieni?

sierraleone_piedel_2011-04-04_3

Kolejną lekcję odbieramy w grupie Mamy Małgorzaty i to zarówno od nauczycieli jak i od dzieci. Kiedyś usłyszałem od kolegi, że jest jedna liga na świecie, liga angielska, bo walczy się tam o każdy metr boiska, i w naszej szkole jest podobnie. Walka toczy się o klasę, posiłek dla dzieci czy też o pomoc uczniom, którzy gorzej sobie radzą. Często wydaje się nam, że program, jaki został stworzony, aby dawać szansę najuboższym, dla niektórych stanowi problem. Bo dlaczego karmić, kupować buty i mundurki komuś, kto nie płaci za szkołę jak pozostali. Nauczyciele też woleliby nie tracić czasu na prowadzenie dodatkowych lekcji, dlatego też nasza obecność stała się wygodnym rozwiązaniem dla nich. Coraz bardziej odsuwają się od pracy pozostawiając odpowiedzialność jedynie nam, choć założeniem była współpraca, tak, aby wprowadzane zmiany i program nauczania, jaki powstał, nie wylądowały głęboko w szufladzie wraz z naszym wyjazdem. Zostajemy więc z dziećmi zupełnie sami i choć widzimy postępy w nauce (obecnie dobrze już rozpoznają wiele liter i umieją dodawać w zakresie 10, choć na początku nie znały nawet cyfr) to problemem staje się zachowanie na lekcji. Zajęcia z nimi są dla nas ogromną szkołą cierpliwości, ale przede wszystkim stanowczości we wprowadzaniu i egzekwowaniu zasad (może to brzmi jak koszary, ale nasze maluchy również potrafią się bić na lekcjach). Szkoła to dla nas tym trudniejsza, że nie jesteśmy pedagogami. Nie wiemy również, jakiego typu wsparcie nasi uczniowie otrzymują w domach. Na przykład jedna z dziewczynek, Salematu, w ciągu ostatnich 2 tygodni była w szkole tylko 2 dni, a kiedy poszliśmy do jej domu, żeby sprawdzić, czy nie jest chora, okazało się, że z jej zdrowiem wszystko w porządku tylko poszła z mamą do miasta i wrócą wieczorem. Dodatkową trudnością jest to, że przestałem w ostatnim tygodniu uczestniczyć w zajęciach w związku z rozpoczęciem budowy „bafy”, więc wszystko zostaje na Basi głowie.

Bafa (bo tak tu się nazywa wiatę) stanowi dla nas kolejną lekcję, mimo, że dopiero rozpoczęliśmy pracę. Obraz budowy w Sierra Leone wygląda zupełnie inaczej niż ten, do którego przyzwyczaiłem się w Polsce. Troszkę już o tym pisaliśmy, ale teraz możemy to odczuć na własnej skórze.

Pełną odpowiedzialność za kupno materiału, narzędzi i wynajęcie ludzi na tej małej budowie wziąłem na siebie. Rozpoczęliśmy od zniwelowania terenu. Grupa czterech ludzi wraz ze mną chwyciła za łopaty młoty i kilofy. Mieliśmy przed sobą ok. 70 m2 kamieni i skał. Naszych pracowników to jednak nie przerażało i twierdzili, że bez problemu sobie z tym poradzą. Jednak już następnego dnia zmienili zdanie. Ja sam nie przypuszczałem, jak ciężko będzie wstać do pracy kolejnego poranka. Moje zmęczenie fizyczne przestało być jednak ważne, gdy trudności uderzyły z drugiej strony. Narzekanie na niską pensję, jedzenie, brak tabletek przeciwbólowych i proszku do prania. A na pytanie, czemu zaczynają pracę pół godziny później, usłyszałem odpowiedź, że to jest Afryka i ludzie tutaj nie przywiązują tak dużej wagi do czasu. Tylko jakim cudem wiedzieli, o której skończyć? Po czterech dniach pracy i kolejnej trudnej rozmowie postanowiliśmy spisać umowę (ale to odkrywcze…).

I oczywiście ćwiczymy się w sztuce negocjacji podczas zakupów u libańskich handlowców. Nie dość, że zostawia się u nich całe pliki pieniędzy, to jeszcze towar, jaki oferują rozpada się w rękach już trzeciego dnia.

W tym wszystkim prawdziwym wytchnieniem są piątkowe wieczory. Wtedy zabieramy swoje drewniane krzyże i razem z parafianami wychodzimy na drogi Dwarzarku, żeby przejść 14 stacji Drogi Krzyżowej. Trasa wiedzie przez wzgórza, między domostwami. Możemy zobaczyć zwykłe życie mieszkańców. Tu starsza kobieta kończy gotowanie zupy, inna myje dziecku zęby. Mężczyźni zebrani wokół radia słuchają transmisji z meczu ligi angielskiej. Dzieci biegające, jakby trochę bez celu, ale jak zawsze roześmiane. Gdzieniegdzie widać jeszcze kobiety sprzedające mango. Powoli robi się szaro, zapada zmrok. Ludzie chowają się do swoich chałupek. Zapalają się lampy oliwne w oknach. A my, jak tłum idący za Jezusem na Golgotę, wspinamy się na wzgórza dzielnicy Tree Planteen.