Aklimatyzacja trwa…

Nasze ciało i umysł muszą się jeszcze sporo nauczyć. Ale ostatnie dwa tygodnie przebiegały pracowicie, więc pierwszy szok chyba za nami. Powoli przybywa nam obowiązków i zaczynamy odnajdować swoje miejsce. Na pewno nasza praca tutaj nie wygląda tak, jak to sobie wyobrażaliśmy.

Już od początku naszego pobytu we Freetown jasne było, że będziemy zajmować się młodzieżą. Cały czas w Polsce nastawialiśmy się na zajęcia z dziećmi ulicy, które mieszkają w Don Bosco Fambul (gdzie i my mamy swoje lokum). Okazało się jednak, że to inne dzieci potrzebują bardziej naszej uwagi.

DBF jest ośrodkiem, który kształtował się na przestrzeni wielu lat. Działa tu prężenie około 60. pracowników, chłopcy są wspierani wieloma programami. Można powiedzieć, że wszystko tu jest dopięte na ostatni guzik. Działalność Salezjanów we Freetown nie ogranicza się jednak tylko do DBF. Dyrektor ośrodka, Fr. Uba, jest jednocześnie proboszczem parafii św. Augustyna położonej w dzielnicy Dwarzark. Tam, w przeciwieństwie do DBF potrzebnych jest wiele rąk do pomocy.

Teren parafii, będący własnością Salezjanów, obejmuje kościół, szkołę oraz oratorium (Youth Center). Wszystko to położone na wzgórzu, gdzie dojechać można jedynie stromą, skalistą drogą a sam teren wymaga wiele ulepszeń – posadzenia drzew, zniwelowania nierówności, wybudowania nowego boiska oraz wiaty, która będzie niezbędna w porze deszczowej.

Kościół, połączony z drugim budynkiem, stanowiącym swoisty magazyn sprzętów różnych, w ciągu tygodnia zamienia się w klasy szkolne. W niedzielę jest oczywiście miejscem sprawowania Eucharystii. Również w środy odbywa się tu Msza Święta, wieczorem, po której swoje spotkanie ma grupa misjonarzy świeckich. W zeszłym tygodniu mieliśmy okazję uczestniczyć w bardzo ważnej dla nich uroczystości.

sierraleone_piedel_2011-02-27_1

15. lutego do Sierra Leone przyjechał z wizytą przełożony misjonarzy salezjańskich, ks. Vaclav Klement. Odwiedził on DBF, gdzie we wtorkowy wieczór pobłogosławił misjonarzy świeckich i wręczył im krzyże misyjne, na posługę głoszenia Dobrej Nowiny w ich najbliższym środowisku. W środę rano po uroczystej Mszy Świętej (wszystko odbywało się na betonowym boisku, gdzie na codzień chłopcy grają w piłkę) ks. Klement wyruszył w dalszą podróż.

Wracając do parafii… Obok kościoła stoi jednopiętrowy budynek szkoły, do której uczęszcza około 400 uczniów, w tym 19-osobowa grupka dzieci objętych programem Mamy Małgorzaty, o którym wspominaliśmy ostatnio. To właśnie z nimi rozpoczęliśmy pracę.

Trudność w prowadzeniu tej grupy polega na specyfice samych dzieci. Mimo, że jest ich tylko garstka, poziom wiedzy i szybkość jej przyswajania jest bardzo zróżnicowany. Niektóre w lot pojmują, na czym polega zadanie, inne potrafią tylko kopiować to, co napisane jest na tablicy. Dochodzi jeszcze duża różnica wieku a dodatkowy problem stanowi brak pewności siebie. Nie są one mniej inteligentne, czy gorsze od swoich rówieśników, tylko nikt nie dopilnował, aby poszły do szkoły w odpowiednim momencie. W przeszłości nauczyciele próbowali klasyfikować dzieci do klas tylko według wieku, tak aby 9 czy 12-latek uczył się wraz ze swoimi rówieśnikami. Nie brano pod uwagę tego, że dziecko powinno rozpocząć edukację od podstaw. Dlatego powstał program Mamy Małgorzaty.

Program ten nie jest nowy, trwa już 3 lata, jednak wciąż nie widać postępów w nauce. Zdaniem Fr. Uby przyczyną nie są uczniowie, ale sposób nauczania i podejście do nich. Dlatego też chcemy połączyć siły i wspólnie znaleźć złoty środek. Nasza rola w pracy z tą grupą nie ma polegać na zastąpieniu nauczycieli, ale na staniu się częścią programu nauczania. Za nami już kilka samodzielnie prowadzonych zajęć, podczas których staraliśmy się nauczyć dzieci kolorów, kilku liter i liczb a ostatnio pisania swojego imienia i nazwiska.

Jest to dla nas zupełnie nowe doświadczenie. Nigdy nie prowadziliśmy lekcji, a tym bardziej z taką grupą i to jeszcze w języku angielskim. Często brakuje nam doświadczenia pedagogicznego, czulibyśmy się pewniej, jeśli mielibyśmy wykształcenie w tym kierunku. Widzimy jednak, że liczy się bardziej nasza serdeczność, ważne jest, aby dać się tym dzieciakom otworzyć i uczynić naukę zabawą. Możemy już zobaczyć pierwsze owoce – to, że chętnie podchodzą do tablicy, odrabiają zadania domowe, że witają nas…bardzo, bardzo, bardzo entuzjastycznie.

sierraleone_piedel_2011-02-27_4

Po lekcjach z grupą Mamy Małgorzaty rozpoczynają się „zajęcia” w oratorium, do którego każdego dnia przychodzą dzieci i młodzież, aby wspólnie spędzić popołudnie. Zajęcia to dużo powiedziane, ponieważ brak tu organizacji (można powiedzieć, że są to tzw. zajęcia na macie…”Macie piłkę i grajcie”). Dostępnymi rozrywkami są tu: piłka nożna pod wieloma postaciami (na dużym i małym boisku, na schodach oraz na betonowym placyku na cztery bramki), warcaby, piłkarzyki, tent (odbijanie worka dookoła drewnianej tyczki) oraz pompowanie wody ze studni ;-). Stałym punktem programu jest codzienna modlitwa o godzinie 18:30, podczas której muzułmanie i katolicy stoją obok siebie, co nie stanowi żadnego problemu. Większym są spory na boisku i zbyt ostra gra, co często prowadzi do bójek.

Naszym pierwszym wyzwaniem tutaj stało się zorganizowanie turnieju piłkarskiego. Rozpoczęliśmy od zebrania chętnych do udziału w rozgrywkach i już na tym pierwszym etapie okazało się, że to nie będzie proste. Dzieci wpisują się byle zaistnieć na listach (nie wiedząc, czemu mają one służyć), często kilkakrotnie, podając przy tym różny wiek. Zauważyliśmy również, że chłopcy mają problemy z napisaniem swojego imienia i nazwiska. Każdego dnia owe listy rosły i rosły, nawet w przeddzień zawodów. W końcu udało się zebranych „piłkarzy”, podzielić na trzy grupy wiekowe, a w każdej z nich na osiem zespołów, które wspólnie miały walczyć o „mistrzostwo”. Pozostało nam napisać kilka podstawowych zasad jak, to, że ten turniej to czas wspólnej zabawy, wzajemnego szacunku i gry fair play.

Turniej trwał 4 dni, podczas których rozegranych zostało 41 meczy, po 15 minut każdy. Mimo, że czasem trudno było zebrać niektóre drużyny i ogarnąć chaos panujący przed każdym meczem, udało się przeprowadzić rozgrywki do końca i wyłonić zwycięzców w każdej grupie wiekowej.

Gra nie zawsze była czysta. Ale to jest specyfika tego podwórkowego futbolu. W Sierra Leone gra się gdzie tylko się da. Nieważne, czy jest to wymiarowe boisko, czy małe podwórko. Nieważne, że zamiast równej murawy są skały i wyboje oraz drobne kamyczki, które bardzo utrudniają poruszanie się po boisku. Nieważne, że podstawowym obuwiem są sandały i klapki, którymi chłopcy się dzielą. Nieważne jest również to, czy grasz z rówieśnikiem, czy z dwa razy większym od siebie. Zawsze wychodzisz na boisko, aby wygrać. Podczas turnieju było widać tego ducha walki. Były przedmeczowe modlitwy, dramatyczne końcówki meczy, zacięte dogrywki i rzuty karne. Emocje były tak ogromne, że momentami mieliśmy wrażenie, że nie jest to parafialny turniej piłkarski, ale Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej – Sierra Leone 2011.

Założeniem turnieju była oczywiście zabawa, walka i wyłonienie zwycięzców. Dla nas samych było to również wstępne rozeznanie się w sytuacji – jak takie wydarzenie zostanie przyjęte, jakie trudności mogą się pojawić i kto może pomóc w radzeniu sobie z nimi. Gdyby nie kilku z tutejszych chłopaków zadanie to mogłoby nas przerosnąć. Liczymy na ich dalszą pomoc, ale też na to, że w przyszłości może sami poprowadzą oratorium.

Tymczasem przed nami duże wyzwanie – nadać temu oratorium jakiś kształt. Nadchodzi kolejny tydzień pracy, musimy go bardzo dobrze wykorzystać, bo czas biegnie tu strasznie szybko. Minął już miesiąc.

sierraleone_piedel_2011-02-27_2