Liczy się każdy dzień

Aguchu Moja,

tak dawno nie pisałam, a tak wiele myśli krąży wciąż w głowie. Czasem mam wrażenie, że jeśli choćby przymknę powieki na moment, jakaś ważna chwila umknie mojej uwadze. Przecieram więc oczy, a ostatnio kurz z naszego kalendarza na drzwiach kuchennych i ku mojemu zdumieniu zdaję sobie sprawę, że żyjemy w Ghanie już ponad trzy miesiące.

Wydawać by się mogło, że to naprawdę niewiele, ale zauważyłam ostatnio, jak sporo sytuacji, zachowań, zdarzeń, zupełnie mnie nie już dziwi. Niemal każdego ranka, spacerujemy naszą, dobrze znaną, dziurawą uliczką do centrum, spotykając wciąż tych samych ludzi, pozdrawiając ich i rozmawiając o mocno rozgrzanym słońcu. Co jakiś czas tylko wołają za nami dzieci, ale i te coraz częściej słowami „Don Bosco!” Nie dziwi już uśmiech naszej świty z kawiarenki internetowej i pospieszne poszukiwanie dla nas miejsca, miło jest zamienić kilka słów z tymi samymi sprzedawcami w „warzywniaku pod drzewem”, który zresztą od dawna już pod drzewem się nie znajduje. Dobrze jest pośmiać się w kręgu naszych dziesięciu gospodyń, które przy dwóch ogromnych piecach ziemnych, siedzą i debatują radośnie, przygotowując nam chleb. „- Tea bread? – Yes Madame, thank you so much!” Dziś wytargowałam kilka świeżych bułek, choć pieczone były tylko dla szkoły obok – były pyszne, pamiętasz? Za to Ty coraz częściej ucinasz sobie pogawędki z paniami w naszym supermarkecie, czyżby znowu któraś zmieniła fryzurę? Jedno jest pewne – nasz krawiec zaczął nie tylko wymieniać nam kolorowe materiały na tradycyjne stroje, ale i pożyczać mi płyty z muzyką – gust ma niezły, a jak! Najbardziej cieszą jednak sprzedawczynie na naszej uliczce – pani od napojów za każdym razem upewnia się, czy kupiłyśmy chleb na kolację, a ta, która z dokładnością aptekarza wybiera nam jajka, wciąż uczy nas nowych zwrotów w TWI, klaszcząc w dłonie i niemal krzycząc w dowód aprobaty za nasze marne wciąż – nie oszukujmy się – starania. Tak też mijają dni pełne cudów, choćby takich, że wraz z polską jesienią na naszej ulicy jedno drzewo zmieniło kolory liści na bordowe, a następnie opadły jak gdyby nigdy nic w środek ghańskiego upału.

Wiesz, tak często ostatnio zastanawiam się nad naszą misją. Nad tym, co tu robimy i jak, nad tym, co tak naprawdę się liczy. Odpowiedzi poszukuję nie tylko mijając uliczki Sunyani, ale głównie pośród mieszkańców naszego Boys Home. Wciąż analizujemy zachowania chłopców: dlaczego Peter nie podziękował za lekarstwo, a Timmy wciąż narzeka, choć nie ma powodu; dlaczego Kwasi nie docenił kupna trzech atlasów, a raczej zapytał, czy nie mogłoby być ich więcej; dlaczego nagle Richardowi nie podoba się wyposażenie naszej kliniki, a film, który im wyświetlamy wieczorem to nie nigeryjska telenowela? I choć to pytania z cyklu reklam Dr. Oetkera: „od kiedy tata umie piec?”, to jednak zajmują nas dużo bardziej niż Kopiec Kreta.
Życie z trzydziestoma wychowankami to bajka, ale jak w każdej z nich, w końcu musi pojawić się baba jaga z zatrutym jabłkiem i namieszać na pewien czas. Piszę tak, bo wiem, że ostatecznie któryś z nich uśmiechnie się pięknie, przeczyta fragment książki, o który się go prosi, odpowie na pytanie z tabliczki mnożenia czy choćby zagra z nami piłkę i tym sprawi radość na Twojej twarzy. I wiem, jak bardzo ucieszyłaś się, kiedy po raz pierwszy od trzech miesięcy Johnson z Justinem wyraźnie powiedzieli, że im na nas zależy. Mamy tu jeszcze trochę do zrobienia, czy to się liczy?

Tak mijałby dzień za dniem, gdyby nie wiadomość, która przyszła zaraz po naszym powrocie ze spotkania wolontariuszy w Akrze: za dwa tygodnie część starszych chłopców z Boys Home wystąpi w międzyszkolnym turnieju piłki nożnej. Wystarczyło jedno hasło, by każdy kolejny dzień obfitował w poranne i popołudniowe treningi, po których zmęczenie i obolałe stopy nigdy tak bardzo nie dawały się we znaki Albertowi, Vasco, Oforiemu, Kwame, Joe czy Twene. Dla nas oznaczało to spustoszenie podczas poobiedniej nauki, szturm stałych pacjentów w klinice i wieczorne nadrabianie zaległości szkolnych, gdy czas już był gasić światło i zamknąć oczy. Ale nasza szóstka nie poddawała się tak łatwo. Zagrzewani do walki, trenowali zacięcie, wierząc w zwycięstwo.

Gdy nadszedł wyczekiwany dzień, czterdzieści szkół z całego regionu Brong Ahafo zgromadziło się na stadionie piłkarskim w Sunyani. Pisząc szkół, mam na myśli tysiące dzieci, pozostawione niemal samopas na trybunach, które wyglądały jak wystawa sklepu z cukierkami, dzięki różnobarwnym mundurkom – stanowiącym znak rozpoznawczy kibiców każdej szkoły. Weszłyśmy tam, mijając długie kolejki uczniów i nie sposób było nie uruchomić aparatu fotograficznego, by uwiecznić tak ważne wydarzenie. Mecze trwały po dwadzieścia minut i jak na ghańskie poczucie czasu, zaczęły się w miarę punktualnie. Mimo to jednak, nie zobaczyłyśmy występu naszych wychowanków, spiesząc do Boys Home, by zająć się bezrobotną tego dnia, najmłodszą czwórką chłopców.

Doświadczenia ze stadionu zapamiętam jednak nie tylko ze względu na emocje, tańce i odśpiewywane na trybunach hasła, mające pomóc faworyzowanym drużynom. Moją uwagę zwróciły dzieci, które na każdym kroku rozpoznawały nas dzięki weekendowemu oratorium w Boys Home czy muzułmańskim Zongo. Przybiegały przybić „piątkę”, chwycić za rękę, zapytać, jak się czujemy. To było piękne, choć zdaję sobie sprawę, że byłyśmy jednymi z czterech „obruni” na stadionie. Ale czy to się liczy?
Chłopcy wygrali niejeden mecz, choć turniej należał do innej szkoły. Ich determinacja naprawdę mnie zadziwia, przy piłce nożnej skupiają się chyba tylko tak jak na modlitwie. Marzeniem byłoby doprowadzić ich do podobnej radości, gdy chwytają swoje podręczniki szkolne. Co Ty na to..?

Muszę przyznać, że przykro mi, że w ostatnim liście wspominałaś o nowo otwartym przez nas oratorium w muzułmańskim Zongo, a ja dziś wiem tylko, że dwa tygodnie temu musieliśmy je tymczasowo zamknąć. „Wasze dzieci zaśmiecają teren szkoły  i niszczą roślinność, grając w piłkę nożną” – powiedziała mało uprzejma pani z rady nauczycieli, wyglądając przez okno, z którego widać było jak uczniowie podczas przerwy bez opamiętania hulają z trzema futbolówkami. Cóż, bywa. Nie płacząc zbyt długo, ruszyliśmy na poszukiwania innego miejsca.

Zongo to tajemnicza dzielnica, pełna zakamarków i przedziwnych domków, z których na każdym kroku wyłania się mnóstwo dzieci, a z czterech stron świata górują nad nimi meczety. Kilku wychowanków Boys Home pochodzi właśnie z tego miejsca, ale nie tylko dlatego znaczy dla nas bardzo wiele. Pamiętny Holiday Camp, przechadzki i wizyty w domostwach, dzięki najbardziej rozpoznawalnej tam cioci Maryny, a teraz oratorium, w którym z tygodnia na tydzień pojawiało się więcej dzieci. Jak zwykle radosnych, chętnych do zabawy – najlepszych tancerzy naszych muzycznych choreografii i głównych testerów naszej cierpliwości przy chuście Klanzy. Piękny czas i bardzo dobry, może właśnie on się liczy? Tymczasem znajdziemy inne miejsce, bo wzorem ks. Bosko, którego nieraz wyrzucali z oratorium, nie poddamy się i ruszymy ku jeszcze większemu wyzwaniu.

I tylko jedno jeszcze wydarzenie tak bardzo zapadło mi w pamięć w ostatnim miesiącu: Twoje urodziny. Tym razem nie tylko wolontariusze, wspólnota salezjańska, czy nawet chłopcy z Boys Home, ale przede wszystkim dzieci z oratorium sprawiły Ci niespodziankę. Ja też byłam wtajemniczona jedynie w niektóre elementy przygotowanego dla Ciebie występu, z uśmiechem na twarzy podziwiając napis z życzeniami, w połowie po polsku, wywieszony na ścianie. Nigdy nie zapomnę Twojej radości, gdy usłyszałaś chór dziewczynek, śpiewających Ci „happy birthday”, w wersji co najmniej innowacyjnej. Poza tym, musze przyznać, że Twoje imię jest teraz bardziej rozpoznawalne od mojego – Agnes. Wszystkiego pięknego, Przyjacielu!

Poszukując więc odpowiedzi na nurtujące mnie od niedawna pytania o naszą obecność w tej części świata, znalazłam jedną: liczy się każdy dzień.

Uszy do Góry!

Twoja ulubiona, bo jedyna sąsiadka z mieszkania.

PS Pewnego dnia opowiem Ci o dwóch intrygujących wizytach u szpitalnego dentysty z naszym Kwasi. Spodobałoby Ci się.

„A nie bądźcie przygnębieni, gdyż radość w Panu jest waszą ostoją.” (Ne8,10)