Sukcesy?

Dziś taki trochę przegląd tygodnia:

18 września (sobota): Po kilku nieudanych próbach dodzwonienia się, wsiadamy z ks. Piotrem w samochód i ruszamy w miasto. Wyczucie czasu mamy idealane, zajeżdżamy przed dworzec Ittsa dokładnie w tym samym momencie co autobus z Limy. Otwiera się brama i nie da się nie zauważyć jednej jedynej blondynki – Alicja jest wreszcie w Piura. Czas mija tak szybko, że nawet nie zdążyłam jej oprowadzić po Bosconii a już zaczęło się oratorio festivo. Alicja wzbudza sensację: żółte zdaniem Peruwiańczyków włosy, niebieskie oczy, wysoki wzrost…:) No i juz pierwszego dnia usłyszałam, że nowa señorita jest lepsza, bo dała każdemu po piłce (a ja to tylko powtarzam, że trzeba grać z innymi). Ach te dzieciaki:)

Trochę starsze dzieciaki zwane animatorami z Oratorio Bartlome Garelli zaskakuja mnie i przychodzą w dość sporej liczbie na spotkanie formacyjne. Kolejny raz przekonuję się, że są bardzo sympatyczni oraz że trzeba z nimi pracować, żeby wydobyć wszystkie ich talenty, by mogli je wykorzystać w pracy w oratorium. Idę spać zadowolona:)

19 września (niedziela):

8:15 wychodzimy z Alicją do slumsów, żeby przyprowadzić dzieci na Mszę świętą. Señora Paca zaprasza nas do domu i trochę rozmawiamy z jej dziećmi, poczym zabieramy wszystkich do Bosconii. Uff…dziś nikt nie wspinał się po drzewie i nie musiałam wychodzić z kościoła, Sixto mi nie uciekł w połowie Mszy, a Milagros przyjęła do wiadomości, że nie może teraz iść do ubikacji. Nie oznacza to jednak, że mogłam się skupić, w niedzielę są zawsze najbardziej szalone Msze. Dzieciaki z pięciu oratoriów oraz te pierwszokomunijne, a także matki karmiące niemowlaki w trakcie Eucharystii, no i wciąż nie umiem Glorii i Credo, trzeba wreszcie siąść i wykuć. Po Mszy świętej wyciągam saltasoga i skaczemy, a później używamy tej samej liny do sprawdzenia swoich sił. Mimo, że liny nie przeciągałam zmęczona jestem bardziej niż dzieci (ktoś musiał wcześniej kręcić), ale odprowadzam trochę braci Acara Chiro niosąc najmłodszego na barana (co wszystkich tu dziwi, a jednocześnie się podoba). Później przygotowania do popołudniowego oratorium, obiad i znowu przygotowania, by w końcu zapakować wszystko na samochód i pojechać na Villa Kurt Beer.  Mikrofon musiał stać się tego dnia moim przyjacielem, hiszpański wznieść się na wyżyny, a cierpliwość dorównać cnotom aniołów, ale udało się. Najpierw tańczyliśmy kaczuszki i labado:) A później, po standardowych problemach w podzieleniu dzieci na grupy i zachowaniu dyscypliny udało się przeprowadzić wyścigi rzędów i odnieść sukces. Dlaczego sukces? Bo zwykle niezintegrowane i obojętne, jeśli chodzi o przynależność do grupy dzieciaki zaczęły sobie kibicować.

20 września (poniedziałek): Myślałam i myślałam i w końcu sobie przypomniałam, że poniedziałek był dniem sukcesu: na moje spotkanie formacyjne przyszło 19 animatorów z oratorium popołudniowego. Byli nawet Ci, których się nie spodziewałam (zapomnijmy o tym, że niektórych musiałam wręcz na siłę ciągnąć), no i wszyscy się zaangażowali w przygotowane przeze mnie ćwiczenia. Spotkanie było krótkie i zasadniczo prowadziło do większego poznania się. W grze zwanej zdaje się cebulą  trochę nam z Alicją nie poszło  i ja musiałam udawać krowę (słynne peruwiańskie „la vacita hace mu”), a ona śpiewać po polsku (ci co mnie znają wiedzą, że wolałabym nawet świnię udawać byle by nie śpiewać). Na zakończenie poniedziałkowa Ewangelia „Nikt nie zapala lampy i nie przykrywa jej garncem ani nie stawia pod łóżkiem; lecz stawia na świeczniku, aby widzieli światło ci, którzy wchodzą.”, która jednocześnie stanowiła podsumowanie gry z zaletami korespondującymi z poszczególnymi literami imion oraz modlitwę kończącą.

21 września (wtorek): Dzień rozmów i zaufania czyli kolejne sukcesy. Najpierw rozmowa z Angelą, na tysiąc tematów związanych z oratorium. Później Grecia, która obdarzyła mnie takim zaufaniem, że postanowiła przedstawić swojej mamie. Nie oznacza to oczywiście, że od teraz nie mam problemów z Grecią-buntowniczką, ale pozwala mi dostrzec, że pozostawiam jakieś ślady w życiu małych piurańczyków. Idzie wiosna, a z nią pierwsze owoce, może jeszcze nie pracy, ale samej obecności Mrówki w Bosconii.

Po południu kolejne rozmowy i budowanie zaufania. Tym razem udało mi się dotrzeć do Marlona. Chłopak uciekł z sąsiedniej sali, początkowo nie chciał słowa powiedzieć, ale po moich podchodach w końcu się przełamał. Problemem była czapka i to, co się pod nią kryło. W klasie musi mieć zdjętą czapkę, ale fryzjerka za bardzo go obcięła i się wstydzi. Ostatecznie nie udało mi się go przekonać, żeby zdjął nakrycie głowy, ale wiele się o nim dowiedziałam. Sukcesy są dwa: chłopak się otworzył (na tyle, że nawet zaczął głośno czytać i z moją pomocą zrobił zadanie), nasze chodzenie po slumsach z ulotkami nie poszło na marne, bo właśnie przez taką ulotkę trafił do Bosconii.

Rozmów było więcej, były też zdjęcia dzieci z darami, które mają stanowić prośbę o więcej. A wieczorem próby ściągnięcia z internetu oprogramowania dla lustrzanki Alicji, żeby móc te zdjęcia zgrać.

22 września (środa): Ostatnie zdanie z wtorku tłumaczy, dlaczego właśnie zamykają mi się oczy i nie mogę już nic więcej napisać…