Czas na Boys Home

Aguchu Moja,

przeprosić Cię muszę, że tak długo pozostawiałam Cię bez moich słów w tym miejscu, ale ostatnie półtora tygodnia było jak pędzący pociąg. Mówią, że w Afryce mają czas. I choć pośpiech to ostatnie słowo, jakie przychodzi mi do głowy myśląc o naszym miasteczku w sercu Ghany, to jednak nadążyć nie mogę za wydarzeniami, które tworzą naszą rzeczywistość ostatnio.
Tak, to już nadszedł ten czas. Chłopcy, po przerwie wakacyjnej wrócili do Boys Home. Pamiętasz, jak zastanawiałyśmy się, jak to wszystko będzie? Po wielu opowieściach, poradach i wspomnieniach innych osób, wciąż trudno było zgadnąć, czego możemy się spodziewać. W końcu to ponad trzydziestu chłopców w różnym wieku – każdy z własną, nieraz trudną historią i odmiennym charakterem, sposobem bycia.

W pierwszych godzinach ich pobytu tutaj, uważnie obserwowałyśmy ich zachowanie. Kilku chłopców poznałyśmy podczas obozu letniego, a dla pozostałych pozostawał uśmiech i pierwsze „cześć, jak się masz?” lub „jak masz na imię?” Wyjątkiem był – znany tu wszystkim najmłodszy wychowanek – Peter, który od razu przybiegł do naszego domu i kręcąc się po całym ganku radośnie opowiadał o minionych wakacjach. Pamiętasz, co przyniósł nam dokładnie pół godziny później? Tak, ja też nie mogłam uwierzyć. Na jego ramieniu siedział mały, przestraszony ptak, który najwyraźniej wypadł z gniazda i jeszcze nie za bardzo umiał latać. Peter uznał zwierzątko za świetną zabawkę tuląc je, głaszcząc i tarmosząc za skrzydła. Miałam wrażenie, że ptak nie przeżyje tej godziny, a co dopiero długie tygodnie, o których z uśmiechem mówił chłopiec. Ostatecznie, zwierzę dostało kartonik jako schronienie, a Peter nakarmił je… ryżem. Co stało się dalej? Trudno zgadnąć.

To był jednak zabawny początek i, powiedziałabym, pewien przedsmak całej naszej rocznej pracy z tymi młodymi ludźmi.
Oczywiście, nie zapomnę też, jak pierwszego wieczoru, każdy – łącznie z nami – trochę nieśmiało przedstawiał się wszystkim, i jak nie było łatwo nawiązać kontakt z wieloma chłopcami. Dzień po dniu miałyśmy się przekonać, kim oni są i jacy są. Niespodziewanie, zadanie ułatwił nam rząd Ghany, ustanawiając kolejny tydzień wolnym od zajęć w szkole. Okazało się, że nie zakończył się jeszcze spis ludności, który przeprowadzali nauczyciele. Zatem w obliczu ich nowych obowiązków lekcje po prostu nie mogły się odbyć – logiczne. Welcome to Ghana!

Zareagowałaś uśmiechem, jak ja, nieświadoma raczej, że oznaczało to całodniowe zajmowanie się wychowankami. Była pobudka wcześnie rano i nauka, były długie godziny gry w piłkę, turniej, sprzątanie i wieczorne filmy. O tak, te spodobały Ci się najbardziej! Pierwszy z nich nazywał się „Shaolin temple” – ot, dla miłośników kung-fu. Szkoda tylko, że ta produkcja była naprawdę made in China – bez komentarza. Ale najpiękniejsze były reakcje chłopców na poszczególne sceny. Film wcale nie był taki zabawny, ale oni wybuchali śmiechem co parę minut i to w najbardziej tragicznych momentach. Początkowa dezorientacja na Twojej twarzy przerodziła się w szeroki uśmiech, bo i cóż zrobić? Różnic kulturowych nie przeskoczymy.

Dni zaczęły wyglądać podobnie, ale ich wyznacznikiem nie był tylko plan zajęć, wiszący w naszej kuchni. Bo oto stałaś się Panią Doktor. W jednym z pomieszczeń powstała mała klinika, do której – o czym wcześniej nie wiedziałyśmy – każdego dnia i o każdej niemal porze przychodzą chłopcy, bo: grali w piłkę i boli ich noga, skaleczyli się, jeden na drugiego nadepnął, więc potrzebują opatrunku, muszą zakleić ranę plastrem, boli ich głowa, palec prawej ręki albo po prostu chcą pomarudzić i dostać glukozę w proszku na osłodzenie życia. Ach tak, zapomniałabym – Felix potrzebuje lekarstwa na złamane serce. A tak naprawdę, każdego dnia wieczorem, chłopcy przychodzą, żeby się z nami trochę podroczyć, bo to chyba lubią najbardziej. Tak czy inaczej – Dr House Cię nie przebija!

Kolejną skarbnicą odkryć stał się czas nauki. Przez ostatni tydzień była to tylko godzina dziennie, ale ona wystarczyła, by przyjrzeć się, kto, czego i jak uczyć się powinien. Także dla nas ten czas okazał się dużym wyzwaniem, bo nie tylko sięgnąć trzeba było pamięcią do matematyki z podstawówki, ale i angielskich wyrażeń na każdy temat. W końcu mogłam zobaczyć to, co zawsze podkreślałaś, opowiadając mi o szkole – że lubiłaś rozwiązywać zadania z matematyki. Teraz przed Tobą cały rok wyzwań!

Ja za to muszę przyznać, że w pewnym sensie spełniło się jedno z moich marzeń. Zawsze mówiłam, że nie mogę się doczekać, kiedy zacznę czytać książki z własnymi dziećmi. Teraz mam ich, chociaż niezupełnie własnych, ale trzydzieści i przez ostatni tydzień siadałam z wieloma z nich, by czytać bajki czy opowiadania. Pięknie było patrzeć, jak starają się pojąć trudniejsze wyrażenia, lub jak odgadują dalszy ciąg historii, śmiejąc się przy tym z kolorowych ilustracji.
I tak bym mogła cały dzień opowiadać o każdym z wychowanków, ale Ty najlepiej wiesz, że „jest wyznaczona godzina na każdą sprawę pod niebem”.

Tak też po prawie dwóch miesiącach pobytu tutaj, wczoraj odbyłyśmy pierwszą prawdziwą lekcję lokalnego języka TWI. Dwóch chłopców – Felix i Justine, postanowiło nas uczyć. Przyniosłaś znalezione ostatnio na naszym regale podstawowe podręczniki i miałyśmy szansę poznać trochę słów i zwrotów. Nasi nauczyciele byli bardzo wymagający, ale Twoje starania równie silne. Wiem, że bardzo chcesz w końcu porozmawiać dłużej z naszą sąsiadką – starszą kobietą, chorą na cukrzycę, która każdego dnia wcześnie rano woła nas od progu, żebyśmy wyszły i dały jej insulinę. Uprzejmie budząca nas w ten sposób pani nie ma w domu lodówki, dlatego korzysta z naszej. Czy ja nie mówiłam Ci już, że nie potrzebujemy tu zegarków, bo wszyscy dookoła dbają o nasz rozkład zajęć? Mamy czas.

I mamy też nowe piękne obrusy z tradycyjnych materiałów, które kupiłyśmy dziś na „wednesday market”, czyli cotygodniowym targowisku w centrum Sunyani. Dziś okazało się, że jesteś pierwszą córką jednej sprzedawczyni, najlepszą przyjaciółką drugiej i moją siostrą bliźniaczką według pewnego krawca. Kilka godzin, a dowiaduję się tak kluczowych informacji na Twój temat! Musimy o tym porozmawiać. A co do dzisiejszych zakupów, wnętrze naszego domku – dzięki Tobie – jest coraz piękniejsze.

Czas, który z każdym dniem przyspiesza, sprawił, że nasza „dobra ciocia i licencjonowany, ghański przewodnik” – Maryna jest już w nie tak odległej Polsce. Nie muszę już dodawać do Twoich słów tego, co zagrało dzięki niej także w moim sercu. Jednak przywołać chcę bardzo pewien wieczór, parę tygodni temu, kiedy nie czułam się najlepiej, a „ciocia” przyszła i opowiedziała mi bajkę na dobranoc. Była to bajka o Czerwonym Kapturku w iście ghańskim wydaniu i jak na taką przystało – całkiem długą. Nie zasnęłam przed końcem, słuchając uważnie, by następnego dnia zapisać takie słowa…:

Bajka o ghańskim Czerwonym Kapturku
czyli podkolorowana opowieść Cioci Maryny

Nie tak dawno temu, w nie tak odległej wiosce na północy Ghany mieszkała wesoła, dziewięcioletnia dziewczynka. Imienia jej nigdy nikt nie poznał, bo od kiedy zdechła jej ukochana myszka, wszyscy zaczęli nazywać ją Czerwonym Kapturkiem, ponieważ taki właśnie nosiła na znak żałoby. Trzeba bowiem wiedzieć, że w Ghanie czerwień jest wyrazem żałoby po stracie kogoś bliskiego.
Pewnego pięknego dnia, Mama poprosiła Kapturka, by pomogła jej w przygotowaniu fufu – jednej z tradycyjnych potraw. Dziewczynka ochoczo zabrała się do pracy. Mama ubijała kukurydzianą masę, a ona ją mieszała. Następnie przyrządziły razem dwie pyszne zupy – łagodną (granat soup) i pikantną. Czerwony Kapturek skakała niemal do sufitu z radości, bo czekał je tak pyszny obiad. Mama jednak szybko zahamowała jej entuzjazm: „Nie, nie, nie! Tego fufu nie zjemy. Tym razem jest dla Babci. Leży chora na malarię, zatem weźmiesz potrawę i jej zaniesiesz.” Kapturek z nietęgą początkowo miną, poczuła jednak, że ma do spełnienia ważne zadanie i wielce się z tego raduje. Mama zapakowała fufu w zamykane szczelnie plastikowe wiaderko, które kupiła ostatnio w nowo otwartym supermarkecie Melcom, dała Kapturkowi i zaczęła robić uwagi: „Kochane Dziecko, pod żadnym pozorem nie idź przez busz plantainów, bo tam jest bardzo niebezpiecznie.”

Dziewczynka ruszyła w drogę i – ku powszechnemu zdziwieniu – posłuchała porad Mamy. Idąc inną drogą, przez okoliczne wioski, napotkała swoją dalszą rodzinę i zatrzymała się na zwyczajową pogawędkę. Zgodnie z tradycją, usiadła z nimi w pito barze, by napić się bezalkoholowego trunku. Tam też długie godziny opowiadali sobie różne historie.
W pewnym momencie, Czerwony Kapturek zorientowała się, że powoli się ściemnia, a ona przecież miała iść do chorej Babuni. Odskoczyła od stołu jak oparzona, chwyciła fufu
i pobiegła.

Już od progu wołała „Babciu, Babciuu!”, ale nikt nie odpowiadał. Weszła do środka, zajrzała do wszelkich kątów, ale babki ani było śladu. Na zewnątrz też nic, tylko głuche odgłosy buszu. „Gdzie mogła pójść? Przecież ma malarię i powinna leżeć…” Kapturek, nie czekając na pojawienie się innych pomysłów w głowie, ruszyła do buszu plantainów. Bała się, że Babcia zasłabła gdzieś po drodze i potrzebuje pomocy.

W gęstym buszu roiło się od niepokojących odgłosów. Czerwony Kapturek szła powoli, przebijając się przez wysokie trawy i liście, gdy nagle usłyszała jakiś dziwny dźwięk, który dziś opisuje jako „trz trz”. Przestraszyła się, ale postanowiła iść dalej. Po chwili usłyszała podobny odgłos. „Trz trz trz” – szeleściło coś nieopodal. Kapturek zaczęła się denerwować, ale w myślach powtarzała sobie, ze to na pewno tylko kudłaty stwór paniki i nic jej nie będzie. Odważnie ruszyła dalej. Wtem, ledwo zdążyła dojrzeć poruszający się cień, gdy c o ś rzuciło się na nią. Omal nie zeszła na zawał, ale gdy otrząsnęła się z szoku, jej oczom ukazał się piękny mały kotek z dużymi – co dziwne – czarnymi oczkami. Tygrys,bo tak go nazwała, patrzył na nią spokojnie. Kapturek ucieszyła się z nowo poznanego stworzenia. Postanowiła je zabrać i pójść raz jeszcze do domu Babci, by sprawdzić, czy już wróciła.

Niestety po Babci nie było ani śladu. Czerwony Kapturek, mocno już zaniepokojona, ze zmarszczonym czołem, tym razem zdecydowała zostawić fufu i Tygrysa, i wrócić do domu. Było już późno, a Mama na pewno się martwiła.

W istocie. Mama powitała córkę z dużym napięciem w głosie. „Gdzie byłaś, Dziecko, wszyscy się o Ciebie niepokoili i szukali Cię!” Czerwony Kapturek uspokoiła matulę
i z przejęciem opowiedziała jej, co się stało – że nie szła przez busz, ale spotkała rodzinę, długo rozmawiali, i że potem znalazła kotka, a Babci wciąż nie było. Mama nie czekając, chwyciła Kapturka za rękę i zaprowadziła z powrotem do domu Babci. Obie miały nadzieję, że tym razem ją spotkają.
Tak się jednak nie stało. Co dziwniejsze – w domu nie było także fufu i Tygrysa. Mama
z Kapturkiem usiadły zdumione, a dopiero po godzinie oczekiwania, w drzwiach pojawiła się najstarsza z rodu. „Babciu! Mamo!” – przekrzykiwały się. „Gdzie się podziewałaś?”
Okazało się, że pod wpływem malarii Babcia czuła się naprawdę źle i z samego rana wyruszyła do szpitala, oddalonego o parę kilometrów. Tam spędziła sporo czasu oczekując na badania, więc wysłała zaufaną znajomą do domu Kapturka, by przekazać te wiadomości. Znajoma widocznie nie dotarła na czas.
Teraz jednak było już wszystko dobrze. Mama czem prędzej zabrała się za gotowanie innego obiadu, jako że pyszne fufu zaginęło bez wieści. Potrzebowała jeszcze kilku składników, więc wyszła na pobliski market (targ). W tym czasie Babcia wysłała Kapturka do buszu po specjalne liście Nim, które miały pomóc w zwalczeniu malarii. Dziewczynka wyruszyła więc, nie przypuszczając nawet, że w tym czasie wydarzy się coś złego.

Czerwony Kapturek wróciła bardzo szybko. Od razu zauważyła, ze z Babcią jest coś nie tak. „Czy coś się stało?” – pytała zaniepokojona. Podeszła bliżej, a z oczu Babci dobywał się dziwny blask. Spojrzała na nią, pytając, czy może jej pomóc. „O tak, Drogie Dziecko, pomożesz mi, jeśli… Cię zjem!!!” – krzyknęła i nagle niewytłumaczalna siła wciągnęła Kapturka do środka Babci albo raczej tego, co z niej powstało.

Okazało się bowiem, że w buszu plantainów grasował zły duch, który wstąpił
w małego kotka. Kapturek zabrała go nieświadomie do domu Babci, gdzie najpierw wyszedł z Tygrysa, by następnie go wchłonąć. I fufu. Potem także Babcię, pod nieobecność Mamy
i Dziewczynki, a na końcu – samego Kapturka.

Po pewnym czasie do domu Babci wróciła Mama. Od razu poznała, że coś się wydarzyło. Wyczuła złego ducha i nie pokazując się nikomu, pobiegła z powrotem do wioski. Wiedziała, że jedyny ratunek w szamanie, tak zwanym dżudżu priest. Ten wiedział co robić. Wziął swój magiczny „dżudżu pot”, czyli garnek do którego potrafił zwabiać złe duchy i moce nieczyste. Zaraz przedstawił Mamie plan działania: „Wejdziesz do domu, zagadasz troszkę niby-babcię, a na mój znak odsuniesz się na bok. Ja wypowiem zaklęcie i złapię ducha do dżudżu pota!”

Stało się tak, jak przepowiedział szaman. Duch wskoczył do magicznego garnka i nie mógł się wydostać. Dżudżu priest postawił go pod ścianą i orzekł, że go uwolni, ale ten musi wypuścić wszystkich zabranych w nieznane zakamarki metafizyki. Zły duch nie miał wyboru. Zgodził się i jako pierwszego wypluł Tygrysa. Małe kociątko zamachało żywo ogonkiem, wiec szaman nie miał wątpliwości, że musi pertraktować dalej. Tym razem duch uwolnił Czerwonego Kapturka. Następnie wszyscy poszli do buszu plantainów. Tu dżudżu priest powiedział, że jeśli duch wypuści Babcię, to go uwolni z garnka, ale musi obiecać, że już na zawsze pozostanie w buszu – na dobre i na złe – i nigdy z niego nie ucieknie.
Zły duch nie miał wyboru – to był jego pechowy dzień i musiał przystać na warunki szamana. Jedyne co go pocieszało to fakt, że wszyscy zapomnieli o fufu, które wchłonął ze smakiem na samym początku. Oblizywał się radośnie na samo wspomnienie.

Wygląda zatem na to, że każdy bohater – świadomie czy też nie – żył dalej szczęśliwie i niekoniecznie długo. Babcia zmarła parę tygodni później, a Czerwony Kapturek na znak żałoby zaczęła nosić także czerwone buciki.
Od tamtej pory zaklęty busz plantainów stał się obiektem wielu legend i opowieści, a każdy rodzic przestrzegał swoje pociechy przed pójściem w to miejsce. Czy dzieci były posłuszne? Niech same odpowiedzą.

Z uśmiechem,
Ania

PS „Naucz nas liczyć dni nasze, abyśmy osiągnęli mądrość serca” (Ps 90,12)