Kulturowy mix
Już zaczynałam od „wróciłam dziś z Limy..”, gdy wpadł x.Piotr z pytaniem czy nie chcę z nim pojechać do granja czyli na gospodarstwo. Oczywiście chciałam. No więc właśnie wróciłam z granja:) Zobaczyłam jak się mają nasze kurczaczki (nie próbowałam ich liczyć kolejny raz), ganiałam za kurą i w tajemnicy przed księdzem dokarmiłam dwa króliki. A tak poza tym to przysłuchiwałam się rozmowie x. Piotra z Rildo i ach, szkoda mi księdza strasznie, bo robi wszystko i jeszcze więcej, ale nie ma niestety daru multilokacji i nie potrafi ciągle kontrolować wszystkiego. I tak oto na granja giną jajka, kury, jedzenie dla zwierząt i wiele innych rzeczy, a tak zwany zarządca przymyka na to oko. No i zapracowywuj się człowieku dla nich, a oni sami siebie okradają, szacunku dla pracy innych oraz do rzeczy nie mają za grosz. Smutne to wszystko i zdaje się, że tylko modlitwa tu pomoże.
A teraz kilka słów o mojej wyprawie do Limy. Zacznę od początku czyli od 16godzinnej podróży do stolicy wypasionym autobusem (na takie zwykłe napadają, a te łóżkowe wcale nie są takie drogie-wychodzi taniej niż w Polsce, no i zupełnie inny standard, wygodnie, dostaje się poduszeczkę i kocyk, stewardesa serwuje kolację i śniadanie, oczywiście wc, no i telewizorki). Siedział obok mnie 11 letni chłopaczek, który jak się okazało chodzi do salezjańskiego colegio w Piura (jakiż ten świat mały). Rozmawialiśmy sobie o tym, co łączy i co różni nasze kraje. Sebastian przestudiował też mój słownik hiszpańsko-polski i zdziwiło go, że mamy akcenty na spółgłoskach, a nie na samogłoskach:) Oczywiście wyjaśniłam mu, że to takie polskie litery a nie akcenty:)
W Limie x. Ryszard pozwolił mi tylko zostawić plecak w biurze, zabrać dokumenty i już szliśmy do migraciones. Postaliśmy w kolejkach (dzięki Mirkowi mogliśmy stać w dwóch naraz), zapłaciłam za kolejne dwa druczki, wypełniłam, znowu kolejka, tym razem Mirek nawiązał kontakt z Wenezuelczykiem, który przyjechał tu do pracy na uniwersytecie. Oddałam wszystko, łącznie z paszportem i odciskiem palca wskazującego prawej ręki i usiedliśmy sobie żeby poczekać, aż zechcą zrobić mi zdjecie i pobrać odciski wszystkich palców obu dłoni. Zechcieli, znowu czekanie i w końcu mam swoje carné de extranjería. Ks. Rysiu wyśmiał moje zdjęcie, ale na co mogłam liczyć, po całonocnej podróży i „bardzo profesjonalnym” wykonaniu zdjęcia. No cóż od ok. 13 w czwartek (tutejszego czasu) soy religiosa (to ja może nie będę tłumaczyć). Obiad jadłam z chłopakami z casa de acogida. Zabawni są i starsi od moich dzieciaków z Piura, no i pochodzą chyba z każdej możliwej części Peru. Po południu Mirek wziął mnie na spacer po mieście i tę część posta mogłabym nazwać „Polak na Polaka wszędzie trafi”. Pierwszą Polkę spotkaliśmy wychodząc z jednego z kościołów. Właśnie jedzie do Polski, żeby zrobić staż w szpitalu, a później wraca do swojej miłości w Peru i mam zamiaru zostać (dla urozmaicenia: poznali się w USA). W drodze powrotnej wylookaliśmy na drzwiach innego kościoła kartkę z ogłoszeniem tej treści „Czestochowa la santa misa…”. Co ciekawe nie ma w tej parafii polskiego księdza, ale nie przeszkadza im to odprawić Mszy św. 26 sierpnia. A gdy postanowiliśmy zajrzeć na regionalny targ i zastanawiałam się gdzie jest taniej, tutaj czy na miejscu czyli np. w Cuzco (w Limie można kupić pamiątki z całego kraju) usłyszałam odpowiedź, że w Limie. Odpowiedź była w naszym ojczystym języku, bo oto dwie pracujące w Wiedniu Polki wybrały się na wycieczkę do Peru, a że zwiedzały najbardziej znane miejsca to i rozeznanie cenowe mają. Pogadaliśmy trochę i czas było wracać. Wieczorem po iście peruwiańskiej kolacji z chłopakami z domu i iście hiszpańskiej tortillii, przygotowanej przez wolontariuszy z Hiszpanii (mamo, omiń proszę kilka najbliższych linijek tekstu, będziesz zdrowsza) poszłam z Jose Manuelem i kilkoma chłopakami na ulicę rozdawać bułki i gorącą kawę bezdomnym. Było po 22, ale ze względu na towarzystwo profesjonalistów nie czułam strachu. Podziwiałam chłopaków za ich podejście, spokojnie podchodzili, budzili tych ludzi, dzielili się jedzeniem, a na odchodnym klepali po ramieniu. Świetnie zakończył tę akcję Jose Manuel z Hiszpanii, który zapytał małego rozrabiakę z domu, co mu dało to wyjście. Była więc informacja zwrotna, która pokazała, że chłopcy rozumieją o co w tym wszystkim chodzi. Jeszcze bardziej, jak są w to zaangażowani pokazali proponując modlitwę, zamykającą akcję pomagania bezdomnym. Ponieważ w końcu przestała mnie boleć głowa i było z kim pogadać po polsku trochę się zasiedzieliśmy z dziewczynami z projektu medialnego i Mirkiem i tak oto nie dałam rady wstać na śniadanie chłopaków. Ale za to spotkałam w Peru swoją sąsiadkę zza granicy. No może z sąsiadką przesadziłam, ale do Ostravy to ode mnie za daleko nie jest. W ogóle towarzystwo przy stole było międzynarodowe: Czeszki, Hiszpanie, Peruwiańczycy, Polacy i jeden chłopak zdaje się z Cypru. No i te wszystkie języki. Z Czeszkami po polsko-czesku, bądź jak kto wolał po angielsku czy hiszpańsku, każdy każdego tłumaczył jak zachodziła potrzeba i ogólnie zabawne to było doświadczenie. W ogóle w tym domu mój mózg trochę nie nadążał za przestawianiem się na języki. Bo ja angielski w miarę rozumieć, ale nie każcie mi mówić, hiszpański jako tako, a tu dołączam do mirkowych lekcji hiszpańskiego i się okazuje, że Marisabel mu castellano łamanym angielskim wyjaśnia. Normalnie bigos w głowie, szczególnie jak Jorge do nas dołączył i czekając aż mu Mirek angielski wytłumaczy zaczął mi elektronikę po hiszpańsku tłumaczyć.
Odetchnęłam przy obiedzie, bo jadłam z chłopakami z domu i tylko quechua mnie uraczyli trochę, ale zasadniczo rozmawialiśmy po hiszpańsku. Nawet nam na poważne tematy zeszło. Pogadałam z Jean Carlos (o ile mi się z kimś innym nie pomylił) o tym, że trzeba mieć żeby żyć, ale nie wolno żyć żeby mieć. Całkiem równo miał poukładane pewne sprawy, co mnie bardzo ucieszyło. Spotkanie z mieszkańcami casa de acogida w Limie zakończyłam wysłuchaniem koncertu na quena i zampoña. Nie ma to jak peruwiańska muzyka na żywo.
Mirek odprowadził mnie na dworzec i zrobił wielkie oczy na widok tutejszych autobusów („to ja się 38h takim zwykłym do Włoch tłukłem??????”). Następnym razem widzimy się w Piura.
Ach jak dobrze było wracać, popłakałam sobie w autobusie, ale nie z tęsknoty za Limą, tylko ze względu na smutny film. A w Piura poczułam się jak w domu. Wszyscy mnie witali, przytulali się, nawet kwiatki dostałam od jednego z braci Otoya z okazji powrotu. No i w końcu znajome miejsca i ludzie, no i piurański leniwy hiszpański. Nawet x. Piotr nie dał się przekupić polską czekoladą (dzięki Mireczku!) i wmawia mi, że nie rozumie jak mówię po polsku:)
Komary nauczyły się gryźć przez jeansy, więc uciekam do mojego pokoiku, zdala od hałasu i zimna Limy. Dobrze jest być u siebie.