Owoce, owocki, owocunie

Wiele osób wtajemniczonych w kwestie misji i wolontariatu ostrzegało nas przed wyjazdem, że będziemy pracować, dawać z siebie wszystko, ale owoców możliwe, że nie zobaczymy. Rzeczywiście przez długi czas mieliśmy rozterki, czy w ogóle nasza pomoc jest tu potrzebna. Brakowało mi też poczucia, że moja pomoc jest przyjmowana. Gdy natrafiałam na opór w stosunku do różnych inicjatyw, które proponowałam, gdy dzieci buntowały się i były zamknięte, przychodziły chwile zwątpienia. Jednak koniec maja i początek czerwca jeszcze nieśmiało, ale zaowocowały. To wielka radość nie tylko siać, ale też zbierać. Opiszę zatem bardzo konkretnie kilka naszych owocków.

Pierwszy dzień w Casa Don Bosco, gdy zjechali się wszyscy chłopcy, zapamiętałam doskonale dzięki Javierkowi (11 lat). Takiego buntownika to jeszcze świat nie widział. Nie dość że trzeba było za nim biegać i wołać na każdy punkt programu, to jeszcze demonstrował wyraźnie brak szacunku do kogokolwiek. W czasie zabaw na uboczu szukał draki albo wymyślał swoje własne, często niebezpieczne zabawy. Gdy się za nim wołało, żeby wrócił na obiad albo do klasy, wychodził, wymachując przy tym rękoma. Nie mogę powiedzieć, że jego natura buntownika całkiem się odmieniła, może nawet lepiej że nie. Jednak widzę jak na moich oczach uczy się żyć w społeczeństwie. Zaczął nawet kolegować się z Antonim i Jean Marco, rozwija swój talent artystyczny. Ostatnio wyciął ładnego ptaszka z kilku części i spytał mnie: „Może zrobię też takie do twojego oratorium dla biednych dzieci?”. Jest chyba najbardziej kreatywnym dzieckiem w Casicie, teraz to ujawnia. Z kawałka sznurka robi skakankę albo huśtawkę dla wszystkich, z piasku i wody tworzy wulkan z lawą, a z kawałka rurki telefon. Nabiera też szacunku do innych, szacunku do mnie i Tomka. Po naszym tygodniowym pobycie w Limie, gdy spytaliśmy, co tam, odpowiedział: „Byłem smutny, jak was nie było, ale teraz już wszystko dobrze.” Bardzo lubi się przytulać, a już najbardziej spacerować przytulony ze mną po jednej i Tomkiem po drugiej stronie. W czwartek (nasz wolny dzień) pożyczyliśmy mu szczudła. Wieczorem myślałam, że już zaprzepaścił. A on zostawił szczudła pod naszymi drzwiami i wsunął karteczkę pod drzwi, że oddaje. Nie chciał pukać, żeby nie zakłócać naszego wolnego czasu.

Kolejna indywidualność to Paolo (14 lat). Oprócz Casity nie ma tak naprawdę nikogo i niczego. Pierwszy tydzień z nim to była przeprawa. Gadanie non stop plus bujki w każdej części domu, czy to kaplica czy jadalnia. Prośba o zmianę miejsca w klasie kończyła się wybuchem niezadowolenia lub złości. Gdy próbowało się z nim rozmawiać, gwizdał, patrząc w sufit albo ziemię, kontakt wzrokowy – niemożliwy. Po pięciu miesiącach coś się zmieniło. Ostatnio na obiedzie, patrząc mi w oczy!!!, spytał: „Justin, jak jest w twoim kraju? Też jecie ryż?”. Kolejna nieoczekiwana historia miała miejsce na warsztatach z psychologiem. Paolo krążąc po całej sali, zdecydował się jednak ją opuścić. Psycholog za nim i doszło do konfrontacji dość ostrej. Widząc, że pan Jesus już ledwo zipie, podeszłam do Paolo, żeby z nim porozmawiać. Po kilku minutach Paolo mówi do mnie: „Dobra, pójdę, ale tylko dlatego, że mnie poprosiłaś.” Kilka dni później na Rynku Głównym, gdy czekaliśmy na Mszę, trzymałam ręce na ramionach Davida. Patrzę, a Paolo się przeciska i mówi: „Weź mnie też tak!”

Jorge Antonio (14 lat) od początku pobytu nie lubił pracować. Na odwal wykonywał swoje obowiązki i agresywnie reagował na wszelkie wskazówki – krzyk to jego podstawowa broń. Pierwsze starcie mieliśmy o sprzątanie stołów i nakrywanie obrusów. Nie chciał poprawić swojej pracy, a ja nie mogłam mu popuścić. Ze złością w oczach i przekleństwami pod nosem sprzątnął, jak należy. Od końca maja nie poznaję chłopaka. Nie dość, że uczy się pilnie, to ostatnio pytał: „Jak oceniasz moje zachowanie w ostatnim tygodniu?”

Kolejny mój złoty synek to Antoni (11 lat). Pierwsze dni to była jedna wielka zabawa bez żadnych zahamowań. Nie ważna kaplica, czy sypialnia po ciszy nocnej. Każda okazja do walania się po ziemi jest dobra. W tym względzie to właściwie niewiele się zmieniło. Widzę jednak, że zaczyna reagować na moje prośby. Jednego dnia przyszedł ubrudzony po czubek głowy. Mundurek, koszula – wszystko brudne. Powiedziałam mu, że nie wypada, żeby kawaler tak chodził umurzany. Następnego dnia już od progu krzyczał: „Justina, Justina, zobacz, jestem czysty!” – radość ogromna.

Carlos (12 lat) do tej pory jest dla mnie zagadką. Mały chłopiec o twarzy chińsko-peruwiańskiej jest wstydliwy i zamknięty. Z chłopakami rozumie się dobrze, hasa tylko świst. Jednak przy dorosłych się blokuje, ma wtedy nawet wyraźny tik mrugania oczami, jakby miał zaraz się popłakać. Nie chcieliśmy na siłę łamać blokady, więc czekaliśmy. W ostatnią niedzielę na Mszy wyciągnął do mnie rękę (pierwszy!) na znak pokoju i zadziornie mocno ścisnął. Inna sytuacja zdarzyła się po procesji z okazji Maryi Wspomożycielki. Chłopcy czy to ze zmęczenia czy po prostu z chęci wzięli mnie pod pachę, niektórzy zawiesili się na szyi. Widać było, że i Carlos ma ochotę się przytulić. Podszedł więc bliżej i położył głowę na moim ramieniu. To jest krok stumilowy z jego strony!!!

Wilber (13 lat) – mówią na niego „gordo”- gruby, gniewa się za to, ale faktem jest, że na posiłkach mógłby jeść za czterech. Jak tylko jest możliwość dokładki albo ktoś chce oddać część posiłku, to on pierwszy chętny. Ale nie tylko do tego się pali. Chętnie też pomaga. Jeśli tylko potrzebuję wolontariusza do jakiejś pracy albo ktoś z czymś sobie nie radzi, on zawsze służy pomocą. Robi to przy tym tak bezinteresownie i chętnie, że aż miło patrzeć.

Italo (16 lat) pochodzi gdzieś „z buszu na granicy z Ekwadorem”, jak sam mówi. Gdyby nie przyleciał samolotem, to najpierw musiałby płynąć dwa tygodnie łódką, a potem kolejne dwa jechać drogą. W jego regionie nauczanie jest na bardzo niskim poziomie. Nawet ja wiedzę, że w zeszycie od hiszpańskiego mnóstwo błędów. Gdy przyjechał, to było jakby przestraszony. Teraz nie ma żadnych problemów jeśli chodzi o nawiązywanie relacji. Początkowo nie bardzo był chętny do pomocy. Poprosiłam go pewnego razu, aby przyniósł magnetofon na zajęcia z tańca, odparł: „Jestem zmęczony, sama przynieś.” Odpowiedziałam równie złośliwie do niego i wyprawiłam innego chłopaka. Dzisiaj Italo sam mi pomaga. Gdy idę po mleko na podwieczorek, sam biegnie, żebym ja nie niosła, ale on. Okazuje mi bardzo duży szacunek, gdy wraca ze szkoły najpierw przychodzi, żeby ze mną się przywitać, potem idzie do obowiązków. Chyba wiem, skąd ta zmiana. Po kilkunastu popołudniach i kilku nocach spędzonych ze mną nad angielskim przekonał się, że nie jestem tu dla własnej przyjemności, ale by mu służyć.

To takie bardzo konkretne przykłady. Oprócz tego coraz większe widzę zainteresowanie i coraz większą kreatywność. Zaczęliśmy organizować chłopakom nawet różne konkursy, bo chcą się wykazać, pokazać, że są w czymś najlepsi. Bo to prawda, są najlepsi tu i teraz.