Z drogi na koniec świata notatek kilka…

Tydzien temu jeszcze biegalam po uczelni, wdychalam pelna piersia krakowskie powietrze i napawalam sie atmosfera Rynku.

A przed chwila minelyśmy znak drogowy „UWAGA NA LAMY”, wokoł skaly we wszelkich mozliwych odmianach czerwieni, gdzieniegdzie snieg, pomiedzy jedynie blisko ziemi wystepujacymi zoltozielonymi trawami i niziutkimi krzaczkami. Na scianach skalnych co rusz wymalowane na przemian napisy przypominajace o milosci Chrystusa lub wychwalajace Evo Moralesa. Asfalt jest porzadny, choć wzdluz ciagnacych sie nieustannie boliwijskich serpentynowych dróg co chwila przydrozne krzyze i male kapliczki oznaczaja miejsca, gdzie w wypadkach zgineli ludzie. Szerokie koryto rzeki całkowicie wyschniete, musi się niesamowicie zmieniac w porze deszczowej.

Szybko wyskoczylysmy z samochodu, zeby zrobic sobie zdjecie przy tablicy z wypisana wysokościa: 4496 m.n.p.m. Zimno, mrozny wiatr wieje niemiłosiernie.

Zmiana krajobrazu, plasko, droga prosta, trawa cała zólta, albo sama wysuszona ziemia. Minelyśmy miasto Oruro, slynace ze swojego uroczystego karnawalu. Przy sporym skrzyzowaniu stalo mnostwo mezczyzn oczekujacych az ktoś zaoferuje im 2, 3 dniowa prace. Drogi sa tu platne, ale gdy siostra Agnela do pana pobierajacego oplaty zwrócila sie „Potosí, manta” (manta to w quechua prosze), pan tak sie zdaje sie ucieszyl, ze siostra gringa mówi do niego w lokalnym jezyku, ze powiedzial, zebysmy przejechaly z darmo:)

Teraz skaly maja barwe bladopomaranczowa (gdybym byla kobieta, moze nazwalabym ten kolor lososiowym).

A teraz jest brazowo-seledynowo, a skaly wygladaja tak, jakby byly pod nimi schowane wielkie slonie albo gigantyczne zólwie z mnóstwem nóg!

Jakie wielkie stada lam!

Przed nami wznosi sie Cerro Rico de Potosí, gdzie od 500 lat po dzis dzien wydobywa sie srebro, a ono caly czas sie nie konczy… Mówi sie, ze góra ta jest jak ser szwajcarski, tak podziurawiona od srodka, ze male trzesienie ziemi wystarczyloby, zeby wszystko runelo.

Asfalt sie skonczyl. Skaly w kolorze wysuszonego blota i mnóstwo sterczacych do góry kaktusów, które wygladaja jakby bawily sie w „akuku”. A zalatwiajac wśrod nich potrzeby fizjologiczne trzeba uwazać:). Siostra co chwile trabi klaksonem przed wejsciem w kazdy ostry zakret, zeby uprzedzić kogos, kto móglby nadjezdzać z przeciwnej strony, a kogo dostrzec nie ma mozliwości. Za samochodem wznosza sie tumany kurzu.

Ale piekny kanion!

Znowu jest asfalt.

Asfalt już nie wróci…

Na droge wskoczył osiol.

I tak po 14 godzinach drogi dojechalyśmy do naszej Tupizy, po ciemku, wiec niewiele mogłysmy zobaczyc, ale po calodziennym mijaniu byle jakich malych, przypominajlcych ruiny, domków gdzieniegdzie koło drogi  i zastanawianiem się kto i jak tam zyje wydala nam sie ta nasza miejscowosc byc nielada metropolia.