Peru – Lima – gdzieś w połowie trasy
Mija pół roku od mojego przyjazdu na wolontariat misyjny do Limy, a od miesiąca trwają wakacje. W Peru przeciwnie do Polski jest środek lata, panują upały i czasem tylko jak się zbierze trochę więcej smogu i przykryje słońce to jest trochę chłodniej.
Lima jest bardzo specyficznym miejscem, przez pierwsze 5 miesięcy mojego wolontariatu prawie codziennie niebo było zachmurzone tak, że nie było widać słońca, ale nigdy nie padał deszcz (o dziwo! Słońce wychodziło zwykle w niedzielę, co początkowo przypisywałem wyjątkowej świętości tego dnia, jednak po czasie doszedłem do wniosku, że może to być spowodowane mniejszym stężeniem smogu za przyczyną mniejszego ruchu na ulicach i mniejszej aktywności zakładów produkcyjnych), tymczasem teraz słońce świeci ciągle, deszcz nie pada, czasem zastanawiam się skąd się tutaj bierze woda, ale pewnie spływa sobie gdzieś z gór albo pompują ją z głębin ziemi, w każdym razie kiedy czasem wyjeżdżam poza granice Limy mam wrażenie, że mieszkam gdzieś na księżycu, w metropolii otoczonej pustynią.
Wakacje w Domu Don Bosco w Limie nie oznaczają jednak leżenia brzuchem do góry i obijania się, znaczy to też, ale nie cały czas. Ten okres wolny od nauki wykorzystujemy na prowadzenie prac remontowych w domu, czyszczenie zakamarków, do których nie zaglądało się od dłuższego czasu oraz generalnie prace organizacyjno-reorganizacyjne. Część chłopców pracuje w naszym małym zakładzie stolarskim (odnawiają i reperują meble, drzwi, ławki itp.), a część pracuje w pralni wraz z wolontariuszką Dolly z Kanady, która przyjechała nam pomagać w okresie wakacji (ich zadaniem jest wypranie całej hałdy pościeli i obrusów, która uzbierała się przez ostatnie kilka miesięcy), w międzyczasie trwa też wielkie malowanie i zmiany dekoracji wnętrz.
Mimo wszystko jest to chwila odpoczynku po wielkich przygotowaniach do świąt Bożego Narodzenia, kiedy to trzeba było przygotować i wysłać listy świąteczne do darczyńców, przyozdobić cały dom w dekoracje świąteczne, przygotować prezenty dla chłopców, fiestę, a raczej serię fiest jedna za drugą, w między czasie odbierając, sortując i rozdzielając dary które przychodziły w okresie świątecznym ze wszystkich stron. Trochę brakowało mi naszej polskiej, świątecznej atmosfery, kolęd, świątecznych potraw i śniegu, ale święta w Peru też były ciekawym doświadczeniem. Jednym z elementów, które mnie zaskoczyły były fajerwerki w noc wigilijną o północy, o tym samym natężeniu co w nowy rok, o północy w sylwestra poczułem małe dejavu.
Obecnie, w okresie wakacji w Domu Don Bosco przebywa mniej chłopców gdyż część z nich, głównie ci pochodzący z Limy i okolic, wróciła do swoich rodzin. Mniej chłopców to trochę mniej problemów i większa możliwość na organizowanie wspólnych wyjść np. do kina, na basen, albo na plażę (zawsze plaża kojarzyła mi się z relaksem, jednak tutaj… nic z tych rzeczy – na chwilę człowiek odwróci głowę a już jakiś chłopiec wypływa gdzieś na otwarte morze, albo jeden drugiego podtapia…, nie łatwo być opiekunem).
W ostatnich dniach rozpoczął się także w Limie rajd Dakar, gościliśmy w Domu dwójkę polaków Magdę i Mateusza, którzy podróżują autostopem po Ameryce Południowej i właśnie wyruszali w szlak za rajdem dopingować Polaków na każdym z odcinków, zabrali także chłopców na prezentację samochodów (choć kiedy chłopcy wrócili do domu, więcej opowiadali mi o modelkach prezentujących samochody niż o samych samochodach, ehh).
Po pierwszych 3-4 miesiącach, które były dla mnie bardzo trudne, także z powodu skręconej kostki, która wykluczyła mnie z pracy praktycznie na 2 miesiące (miesiąc w gipsie i miesiąc o kulach), powoli zaczynam się odnajdować w swojej roli, po trochu przystosowałem się już do warunków, które tu panują a po trochu musiałem zaakceptować pewne sprawy których nie mogę zmienić. Praktycznie każdy dzień pracy w Domu Don Bosco przynosi jakieś nowe wyzwania, zmagam się z problemami, z którymi do tej pory się nie zmagałem (jedne udaje mi się rozwiązać a inne nie). Początkowo bardzo przeżywałem każdą porażkę, a przynajmniej każdą sytuację, którą odbierałem jako porażkę. Trochę tak jest, że jak człowiek zostawia wszystko co dla niego ważne i wyjeżdża na drugi koniec świata, to chciałby tam robić wielkie rzeczy i dostrzegać efekty swojej pracy i poczuć, że było warto. A tymczasem po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że nie będę tu robił nic spektakularnego, nie zmienię świata, a mój punkt widzenia nie zawsze jest dobry.
Praca opiekuna domu i chłopców, którą tu wykonuję to w większości po prostu bycie i czuwanie nad wszystkim, czasem mogę pozwolić sobie na wspólną pracę z chłopcami albo na poświęcenie chwili na pomoc któremuś w nauce czy po prostu rozmowę, ale pozostały czas to bieganie z miejsca na miejsce i załatwianie przeróżnych spraw, i tak przez cały dzień: „Lukass!!!” „mogę skorzystać z komputera??”, „Lukass… potrzebuję 5 soles na autobus”, „Lukass… jestem głodny”, „Lukass potrzebuję proszku; szmaty; spodni; zeszytu; kluczy; wydrukować prace do szkoły”, „Lukass co będziemy robić po obiedzie?”, „Lukasss jakiś pan chce z tobą rozmawiać”, „Lukass ksiądz cię woła…” i tak bez końca, nawet pisząc ten artykuł musiałem odchodzić od komputera chyba z 15 razy słysząc „Lukass!!!”.
W ciągu tych kilku miesięcy miałem też okazję kilka razy poczuć, chociaż przez chwilę, że jest to wolontariat misyjny. Jedną z tych sytuacji było przygotowanie grupy 7 chłopców do pierwszej spowiedzi i komunii świętej, zaczynając od rozmów o tym czym jest spowiedź, co jest grzechem a co nie, wytworzeniu takiej atmosfery aby poczuli, że pierwsza komunia jest czymś ważnym (na prezenty typu rower, skuter czy komputer nie mogli liczyć), po wszystkim zrobiliśmy biały tydzień, co chyba nie jest w Peru znane i praktykowane, ale bardzo mnie cieszył widok chłopców czekających rano w odświętnym stroju żeby pójść na mszę świętą.
Drugim taki mocno duchowym przeżyciem było dla mnie wieczorne czuwanie przy Najświętszym Sakramencie w ostatni dzień roku, z możliwością spowiedzi i adoracji, aby podziękować za wszystko co otrzymaliśmy w mijającym roku, zostawić za sobą wszystkie brudy i prosić o błogosławieństwo w nowym roku. W Polsce sam tego nie robiłem, nie wiem co mnie natchnęło żeby tu to zorganizować, ale wyszło bardzo fajnie, większość chłopców skorzystała z możliwości spowiedzi i myślę, że też w tej chwili ciszy i personalnego spotkania z Bogiem, poczuli jego obecność w Najświętszym Sakramencie.
Generalnie nie mam zbyt wiele wolnego czasu żeby porządnie przysiąść i napisać choćby krótkie sprawozdanie, ale kiedy już to zaczynam robić, w momencie chciałbym napisać o tylu rzeczach, że nawet nie wiem od czego zacząć i na czym skończyć. Chciałbym jeszcze wiele napisać, ale obawiam się, że widząc 10 stron tekstu nikt nie zdecydowałby się zacząć czytać. Na koniec chciałbym tylko dodać, że Bóg jest i wszystko czym nas doświadcza czemuś służy. Nie trzeba wyjeżdżać na inny kontynent żeby stać się misjonarzem, albo można wyjechać na inny kontynent i nim nie być. Najważniejsze żeby samemu się zmobilizować, wstać z kanapy i wyjść do ludzi.
Często kiedy mam kryzys woli powtarzam sobie mój ulubiony cytat św. Jana Pawła II „wymagajcie od siebie, choćby inni od was nie wymagali”, czasem pomaga a czasem nie.
————————————————————————————————
W salezjańskim Domu Księdza Bosko w Limie, stolicy Peru na stałe mieszka około 70 chłopców, w wieku do 13 do 21 lat. Pochodzą z różnych rejonów kraju, także z dżungli i wysokich Andów, łączy ich jedno – trudna sytuacja rodzinna i bardzo czesto brak możliwości kontynuowania nauki w miejscach z których pochodzą. Konflikty z prawem, przemoc, problemy z alkoholem czy narkotykami to tylko niektóre z problemów, których doświadczyło już, pomimo swojego młodego wieku wielu spośród wychowanków domu. Niektórym brak autorytetów, nie mieli go w rodzicach, przyjaciołach, lecz kreowała je ulica i rządzące nią prawa dżungli. Tutaj mają szanse poznania ich na nowo, ale przede wszystkim poznania Boga i wartości, których nauczał ksiądz Bosco.