Wenezuela: Ewangelia zaskakuje w piękny sposób – wywiad z misjonarzem ks. Dariuszem Łodzianą SDB
Ksiądz Darek Łodziana SDB opowiada o swojej pracy na misjach, wierze, głoszeniu Ewangelii, ryzyku i zaskoczeniach, które napotyka podczas swojej służby 9 tysięcy kilometrów od swych rodzinnych stron – w Wenezueli.
Kiedy rozpoczęła się w Księdza życiu droga misyjna?
Jestem spod Żywca, po części z Przyłękowa, po części z Jeleśniej. Tam narodziło się moje powołanie – salezjańskie, misyjne i wenezuelskie. Już po moim przyjeździe do Wenezueli okazało się, że na Górnym Orinoko pracował przez długi czas ksiądz, który cudownie odzyskał zdrowie w Przyłękowie i dzięki temu mógł wyjechać na misje. Ja wyjechałem w 1991 roku jako kleryk i zrobiłem moją asystencję w Manapiare, później 4 lata teologii w La Vega, a następnie rozpocząłem kapłańską posługę. Spędziłem 4 lata w Amazonii i 5 lat w Górnym Orinoko. W ostatnich latach pracowałem w domu inspektorialnym, a ostatni rok w szkole w Valencii oraz parafiach jej biednych dzielnic. 24 lata w Wenezueli jak tak podsumujemy… Za dużo [śmiech].
Jak żyje się w Wenezueli?
Żyjemy w bardzo ciężkiej rzeczywistości, gdzie potrzeba dużo mocy duchowej, żeby patrzeć jak ludzie cierpią, a zwykle nie umiejąc im pomóc, po prostu być z nimi. Sytuacja w Wenezueli jest fatalna – tak ekonomicznie jak i społecznie. Rozgrywa się tu dramat, o którym świat tak naprawdę nie wie. Miesięcznie ginie około 2– 2,5 tysięcy ludzi od kul. Na ulicach Wenezueli powszechne są przemoc, gangi, porwania, a ostatnimi czasy jest coraz trudniej. Podliczając miesiące, lata to dojdziemy do liczby zabitych przekraczającej ilość ofiar wojennych w Syrii czy na Ukrainie. Na ulicach Wenezueli nie jest bezpiecznie… Czasami człowiek nie wie, co powiedzieć ludziom, którzy płaczą nad zwłokami swoich synów, córek, bo któryś chłopak nie chciał oddać telefonu, spodni, butów, a inny miał w kieszeni tylko 50 bolivarów i złodziejowi wydawało się to za mało, wiec strzelił mu w głowę. Kryzys wenezuelski jest bardzo głęboki. Dyrektor szkoły zarabia około 8000 boliwarów miesięcznie, co w przeliczeniu daje 15 dolarów. Robotnik zarabia około 10 dolarów i za to musi przeżyć. Jest to efekt ostatniego roku złych rządów, które nie zatrzymują ani przemocy, ani dewaluacji, ani wzrostu kosztów życia.
Do pracy w takich warunkach potrzeba z pewnością dużo sił, odwagi, mocy…
Jako księża, którzy pracują w szkołach i najbiedniejszych dzielnicach, zwykle jesteśmy bardziej bezpieczni niż ogół społeczeństwa. Niemniej jednak w ubiegłym roku grupka chłopaków weszła do jednej ze szkół w Valenzii i zasztyletowała dwóch księży salezjanów, którzy zaczęli zwracać im uwagę. W jakiś sposób powołanie misyjne, salezjańskie czy diecezjalne, jakiekolwiek człowieka, który głosi Ewangelię wśród ludzi jest też związane z dramatem, w którym żyją. Najsmutniej jest, gdy człowiek ma tylko słowa pociechy i nie może więcej zrobić.
Na czym polega Księdza praca?
Pracuję jako wicedyrektor w szkole w Valenzii. We wspólnocie salezjańskiej jest sześciu współbraci, ja im pomagam. Na dobrą sprawę pilnuję porządku i pilnuję żeby szkoła się nie rozsypała [śmiech]. Nie ma wody – trzeba szukać hydrofora i zamontować pompę, więc muszę szukać pieniędzy, żeby tę pompę zamontować. Zapchała się kanalizacja – trzeba naprawiać. Przyszli złodzieje nocą – trzeba odstraszyć złodziei, rozbili ścianę – trzeba zamurować dziurę w ścianie. Szuka się pomocy, specjalistów, ale człowiek też musi się „ubazgrać” błotem i zaprawą żeby to wszystko poszło. Świeccy, którzy z nami pracują radzą sobie bardzo dobrze w sprawach związanych z ocenami, z programem, z ewaluacją i postępami uczniów. Rola salezjanina polega troszkę na tym, żeby połączyć wysiłki, zjednoczyć ludzi, w jakiś sposób zjednać sobie tych, którzy wcześniej byli zwaśnieni i stworzyć dobrą ekipę.
Co przez te wszystkie lata pracy zmieniło się w samym Księdzu?
Chyba wydoroślałem [śmiech]. Już nie chcę robić głupot. Żarty, żartami… Na pewno z każdym dniem tej pracy misyjnej oprócz tego, że pomagamy innym, pomagamy w jakiś sposób też nam samym w pokonaniu naszych słabości, pokus dobrego życia i wygodnej posady. W tym wszystkim wzrasta nasza wiara. Bez wątpienia stajemy się trochę bardziej ewangeliczni. Po prostu, w życiu misyjnym w jakiś sposób człowiek musi zaufać, że stanie się, co się stanie. Pan Jezus, który nas powołał, czasami „wyciąga nas za uszy”, kiedy zwątpimy, czy wybieramy złą drogę, zawsze w jakiś sposób nas kieruje we właściwą stronę.
A czy praca z ludźmi przynosi widoczne efekty? Czy zmienia się ich nastawienie?
Na pewno innego nastawienia ludzi nie będzie. Nastawienie mas zawsze będzie trudne do odszyfrowania. To trzeba patrzeć raczej na zmiany w jednostkach, w ludziach, którzy żyją wiarą i naprawdę doświadczają Boga w swoim życiu. Kiedyś jeden z nauczycieli w Górnym Orinoko – Pompeyo – przez wiele lat przygotowywał się do chrztu świętego. No i dzień przed chrztem świętym Pompeyo mówi biskupowi: „Księże biskupie, ja naprawdę jutro nie mogę się jeszcze ochrzcić” – „Co się stało Pompeyo?! Osiem lat się przygotowujesz i nagle mówisz, że jutro nie przyjmiesz chrztu? Wszyscy czekają na Ciebie.” – „Księże, wie ksiądz, ja jeszcze nie przebaczyłem mojemu bratu.” – „Co to znaczy, że mu nie przebaczyłeś?” – „No on porwał moją kobietę i zabrał ją gdzieś tam w górę rzeki. Jak bym go zobaczył, to bym go jeszcze ustrzelił”.
Ten przykład pokazuje, że nawet Indianie, kiedy biorą sobie do serca wartości Ewangelii, nagle w jakiś sposób zdają sobie sprawę z tego, że wiara, chrześcijaństwo, katolicyzm to nie jest „przyjęcie sakramentu”, bo przyszedł dzień i trzeba go przyjąć, ale to jest serce, które musi być do tego przygotowane. Jeśli ten Indianin poczuł, że jest nieprzygotowany, że jeszcze ma coś do zrobienia, że dopóki nie przebaczy swojemu bratu, nie może uczynić tego kroku… jest to Boży znak, że Ewangelia zmienia serca.
Drugi przykład to też nauczyciel – Guillermo. Mieliśmy grupę modlitweną Celebradores de la palabra. Wyjaśnialiśmy Pismo Święte, i akurat była przypowieść od Dobrym Pasterzu. W jaki sposób zinterpretować tę przypowieść? Guillermo wstaje i mówi – „Księże, ludzie tu nie widzieli ani owcy, ani barana, ani pasterza, ani trawy, to co my im powiemy, bo oni nic nie zrozumieją z tego.” Wstaje drugi chłopak i mówi – „No przecież Dobry Pasterz to jest tak jak dobry szaman. Kiedy przychodzą nocą z innejwioski i szukają pomocy, bo ktoś jest chory, a ten szaman zostawia swoją kobietę, dzieci, dom i idzie w nocy do wioski, żeby odprawić ryt szamański, aby uzdrowić chorą dziewczynkę”. No i tak zostało. Ten przykład, aczkolwiek materialnie nie odpowiada słowom Ewangelii, oddaje ducha tego, czego chciał Jezus. Indianie odkryli dzięki swojej intuicji, że tam nie chodzi o zewnętrzny pejzaż, o obraz Dobrego Pasterza, tylko chodzi o ducha, którego mamy, powinniśmy mieć w sercu. Powinniśmy czuć się odpowiedzialni za innych i pilnować innych bardziej niż samego siebie. W życiu misyjnym są takie odkrycia, kiedy Boży Duch daje człowiekowi siłę powiedzieć – to jest to! Dlatego warto żyć i warto być misjonarzem, prawda? Bo czasami Ewangelia nas zaskakuje i zaskakuje w piękny sposób.
Amen!
Rozmawiała Ela Permus