Połówka zrobiona po peruwiańsku

Minęło ponad sześć miesięcy naszej pracy w Peru. Pół roku w świecie, który różni się od naszego. Czas nowych doświadczeń, odkryć, radości i trudów dnia codziennego. To dobry moment na krótkie podsumowanie pierwszych misyjnych doświadczeń, tego co działo się z nami i w nas, a wydarzyło się wiele.

Casa Don Bosco

Pierwszy i najważniejszy z naszych obowiązków to praca w Casa Don Bosco. Główny cel naszego wyjazdu. Czterdziestu młodych chłopaków, z którymi mamy nawiązać bliską relację. Służyć pomocą w potrzebie oraz, a może przede wszystkim, dać świadectwo dobrego życia. Poznaliśmy się z chłopakami w Camana, gdzie uczestniczyli w letnich koloniach. W warunkach wakacyjnych zabaw łatwo nawiązaliśmy znajomość. Doskonały układ na poznanie nowego środowiska. W tym czasie prawie nie mówiliśmy po hiszpańsku. Na plaży dzieciaki uczyły nas słówek, pierwszych zdań. Razem opalaliśmy się, pływaliśmy w oceanie, klawo, wymarzona praca. Podczas tygodniowego turnusu przyjaźń z chłopakami kwitła.
Casa Don Bosco w Arequipa to miejsce, w którym żyją nasi wychowankowie podczas roku szkolnego. Tu śpią, jedzą, uczą się, sprzątają, bawią się, tak jak w normalnym domu. Z tym, że takowego nie znają. Większość podopiecznych pochodzi bowiem z rozbitych rodzin, są sierotami lub dochody rodziców są tak niskie, że uniemożliwiają dziecku normalny rozwój. Z każdym dniem wiedzieliśmy o nich więcej. Tym bardziej czekaliśmy na koniec wakacji, a ten przyszedł szybko.
Na początku marca znów się witaliśmy. Było jednak inaczej niż na plaży. Chłopaki jakby czekali na rozwój wydarzeń, co będzie się działo. Cisza przed burzą, jak się okazało. Są dużo bardziej doświadczeni od nas, wiedzieli doskonale, że będziemy razem przez najbliższy rok, a pierwsze dni są kluczowe. Zmiana naszej postawy z plażowych kolegów na wychowawców była dla nich nie do przyjęcia. Pojawiło się dwoje nowych ludzi, którzy wyglądają inaczej, w dodatku nie mówią dobrze w ich ojczystym języku. Pierwsze tygodnie upłynęły na badaniu naszych granic, dokąd mogą się posunąć, co mogą zrobić i jakie będą tego konsekwencje. Alfredo, Gean Marco i Paolo, tutejsi rebelianci, buntowali grupy chłopaków przeciwko „białym najeźdźcom”. Mieliśmy też wśród chłopków silną grupę cichych zwolenników. Bardzo pomogli nam przetrwać ten trudny okres. Ksiądz Fernando, dyrektor domu, wspierał nas w budowaniu pozycji wychowawcy w oczach młodzieży. Z czasem bunty ustały i z dnia na dzień poświęcaliśmy więcej czasu na efektywną pracę. Prócz bycia razem (podstawa w prewencyjnym systemie wychowania propagowanym przez Salezjanów), pomagamy przy odrabianiu lekcji, nauce języka angielskiego oraz prowadzimy dodatkowe zajęcia teatralne oraz medialne. W ostatnich tygodniach odebraliśmy od chłopaków wiele oznak wdzięczności. To dla nas bardzo ważna informacja, że konsekwentna postawa wobec wychowanków i ciągła obecność przynosi pozytywne efekty.

CEO

Część naszego czasu spędzamy w salezjańskiej szkole technicznej „CEO Don Bosco”. Prowadzimy zajęcia z języka angielskiego i pierwszej pomocy przedmedycznej. Peruwiański system edukacji, tak jak cała kultura latynoamerykańska, cechuje się luźnym podejściem do spraw doczesnych. Cotygodniowe zmiany planu zajęć, łączenie i rozdzielanie grup o różnym stopniu wtajemniczenia w wykładane treści są na porządku dziennym. Ciekawym zjawiskiem jest obchodzenie różnego rodzaju świąt w środowisku szkolnym. Liczba uroczystości, podczas których nie odbywają się zajęcia, jest zbliżona do warunków europejskich. W tutejszych standardach wlicza się jednak przynajmniej jeden dzień na przygotowanie, gdzie zajęć nie ma wcale lub są prowadzone na „pół gwizdka”. Przy dużych świętach takich jak obchody dnia niepodległości uczniowie mają prawie cały tydzień z głowy. Okres przygotowawczy , dwa dni parad ulicznych, a po tak dużym zajściu trzeba przecież odpocząć.

Rozprowadzanie darów

Zgromadzenie Salezjanów w Kanadzie organizuje akcje na rzecz pomocy dla Peru. Tak się pięknie składa, że dary trafiają wartkim strumieniem również do Arequipy. Część to ubrania i zabawki, jednak głównie są to produkty spożywcze: fasola, mąka, olej, ciastka, dżemy, sól itd. Ilości są znaczne, całość przywożona jest w kontenerach, które pojawiają się kilka razy do roku. Schemat działania za każdym razem jest podobny. Uzupełniamy zapasy dla domu, a resztę rozdajemy. Żeby nasza pomoc miała przysłowiowe ręce i nogi wspieramy miejscowe placówki, które trudzą się pracą społeczną. Głównymi beneficjentami są domy dla dzieci (podobne do tego, w którym pracujemy) oraz kuchnie „Wawa – Wasi”. Te ostatnie rozlokowane są w biednych dzielnicach. Każdego dnia serwują darmowy posiłek dla najmłodszych mieszkańców. Dzięki pracy przy darach poznaliśmy większość biednych dzielnic miasta. Uświadomiliśmy sobie też charakter panującej tu biedy. Okazało się, że nie jest to głód, ale niedożywienie, a przede wszystkim brak dobrego wykształcenia oraz prawidłowych wzorców, głównie rodzinnych.

Centrum medyczne

Powstało ono głównie z myślą o ubogiej ludności miasta. Patronką została Maryja Wspomożycielka Wiernych. Dobrze, że mają tak silne „plecy”. Polityka cenowa, jaką przyjęli, nosi więcej znamion wolontariatu niż uzyskania jakiegoś dochodu. W efekcie bardzo utrudnia to rozwój placówki, a miejsce to jest potrzebne. Dwa dni w tygodniu pracuję tam jako rehabilitant, w ramach wsparcia inicjatywy. Kilka razy do do roku organizowane są kampanie medyczne. Podczas całkowicie bezpłatnych wizyt wszyscy mogą skontrolować swój stan zdrowia i w razie potrzeby rozpocząć leczenie. Koszt kolejnych wizyt waha się w granicach 5 zł. Pacjenci z wyjątkowo trudną sytuacja materialną przyjmowani są za darmo.

Oratorium

Od czterech miesięcy pracujemy tą metodą z dziećmi i młodzieżą ubogiej dzielnicy Rosaspata. Wzgórze niewykończonych budynków i prowizorycznych schronień, z którego rozciąga się piękny widok na całe miasto. W oddali zajmujący połowę horyzontu obraz trzech wulkanów: Chachani, Misti i Pichu Pichu. Wymarzone miejsce do takiej pracy. Spotykamy się tam każdej soboty, zawsze są z nami Soledad i Hossey, pracujemy razem. Chodzi o to by być blisko z młodymi, zająć ich grami, piłką, skakanką, czymkolwiek. Oderwać od problemów, ucieszyć, wlać w serca trochę nadziei. Doświadczając dobra na własnej skórze, dzieci łatwiej uświadamiają sobie obecność Boga w ich życiu. Współpracujemy z szefem dzielnicy panem Gualalberto. Mamy możliwość korzystać też z lokalu socjalnego. Wspólnie dążymy do otwarcia tam stołówki „Wawa – Wasi”. Wieczorem wracamy zmęczeni, ale zawsze podbudowani. Każdej soboty ponad sześćdziesiąt młodych osób motywuje nas do tego, by po sześciu dniach pojawić się tam ponownie.

Nasz „Bastion”

To, że jesteśmy tu razem, bardzo nam pomaga. Niezależnie od tego, co się dzieje w pomieszczeniach Casa Don Bosco, na dachu budynku, w nadbudówce, gdzie mieszkamy, jest osoba, na którą zawsze możemy liczyć. Tworzymy mały bastion, który przetrwał wszystkie bunty mieszkających na niższych piętrach rebeliantów. Wszystkie spory między nami staramy się załatwiać na bieżąco. Szkoda tracić siły na ciągnięcie spraw, które można rozwiązać w kilkadziesiąt minut. W zamian za to wspieramy się w chwilach zwątpienia. Gdy wydaje nam się, że „stoimy w miejscu”, oglądamy się wstecz. Patrząc z tej perspektywy dużo lepiej widać efekty pracy, a dobre owoce zawsze motywują do działania. Niezależnie jak dobrze się układa z chłopakami, lubimy wyskoczyć na chwilę z domu tylko we dwoje. Zjeść coś na ulicy, posiedzieć na schodach przy „Plaza de Espana”, patrzeć, jak żyją potomkowie Inków. Rarytasem jest wypad do innego miasta. Tam, odcięci niemal od wszystkiego, cieszymy się sobą i tym, co możemy poznać. Mimo tego, że przez większość tygodnia mijamy się tylko w drzwiach, idąc na zmianę do chłopaków, miesiące spędzone na misji umacniają nasze małżeństwo. Mamy możliwość razem pracować, mając błogosławieństwo, by osiągnąć wyznaczony cel. Czego więcej trzeba, by być szczęśliwym?

Tomek