„Powstań! Walcz Wojowniku!”
6 miesięcy… Z jednej strony wydaje się chwilą, z drugiej – w ciągu tego pół roku tyle się wydarzyło, że już teraz mogę powiedzieć, że jest to najbardziej rewolucyjny czas w moim życiu! Pod wieloma względami. Będąc na półmetku mojej pracy tutaj, przyszła pora na pewne podsumowania, wspomnienia i … swego rodzaju niepokój, że za kilka miesięcy będę musiała opuścić Wau, a przecież… TYLE JESZCZE DO ZROBIENIA!!!
6 miesięcy… Tyle też czasu potrzebowałam, żeby na nowo dojrzeć do tego, że przeżyciami i każdym dniem tutaj należy się dzielić. Że dawanie świadectwa jest bądź co bądź nieodłączną częścią mojej Misji i egoizmem jest zachowywanie tego czasu tylko dla siebie.
Już na początku bardzo przepraszam tych, którzy czekali na wieści z mojej strony – wiele razy chciałam zamieścić choć parę zdań, ale jak przyszło co do czego, to zwyczajnie brakowało mi słów. Bo jak tu opisać tyle niezwykłych zdarzeń, wzruszających spotkań z ludźmi, codziennych trudności, radości, przemyśleń. Jednak zmotywowana prośbami, typu: „ Napisz choć kilka słów! Niech ludzie wiedzą, co tam się dzieje!” od znajomych i bliskich – piszę. Próbuję. Bo pamięć niestety ulotna…
Cofnijmy się więc trochę. Póki co, nie padło tutaj ani jedno słowo na temat najważniejszych tutaj dla mnie osób – chłopców ulicy.
Skąd pochodzą?
W wyniku wieloletniej wojny domowej została osłabiona podstawowa komórka społeczna, jaką jest rodzina. Rodzice przestali dbać o dzieci, nie stać ich również na zapewnienie im podstawowych potrzeb. Poza ubóstwem i wojną, wpływ na tę sytuację ma również wielożeństwo oraz idąca za nim wielodzietność. Znaczna liczba dzieci została również osierocona wskutek śmierci rodziców spowodowanej przez wojnę lub zachorowanie na HIV/AIDS. Po podpisaniu pokojowej umowy z Sudanem w 2005 r., sytuacja pozwoliła na w miarę swobodne przemieszczanie się, a w większych miejscowościach zaczęły pojawiać się dzieci ulicy. Jest to szczególnie widoczne w Wau, ze względu na fakt, iż jest to największe miasto północnej części kraju i jest położone blisko terenów konfliktowych.
Większość chłopców, którzy są związani z naszym centrum, należy do plemienia Dinka i pochodzi z maleńkich osad wiejskich, głównie z okolic Kuajok (Warrap State) i Aweil (Northern Bahr el Ghazal State). Przybywają oni do Wau, w celu poszukiwania lepszych warunków życia, w tym zdobycia jedzenia i pracy. Jak potwierdzają badania przeprowadzone wśród dzieci przez Don Bosco VTC, pochodzą oni z najuboższych południowosudańskich rodzin. Brak dostępu do pożywienia, edukacji czy ubrań, jak również przemoc w rodzinie, powodują, że wiele dzieci decyduje się na opuszczenie domów – udają się do większych miast w celu poszukiwania lepszego życia. Czasem przyczyny opuszczenia rodziny są dla mnie trudne do zaakceptowania – jak np. przypadek Angelo, który został wygnany z domu po tym jak jedna z krów z wypasanego przez niego stada zgubiła się…
Jak wygląda ich życie?
Liczba dzieci żyjących i/lub pracujących na ulicach Wau jest naprawdę zatrważająca i wynosi ok. 400 osób. Rozpiętość wieku jest też ogromna, najmłodsi mają po 6-8 lat, najstarsi są moimi rówieśnikami. Ze względu na wysoką wartość kobiet wśród plemienia Dinka – przez wzgląd na posag w postaci kilkudziesięciu do kilkuset krów otrzymywanych przez rodzinę przy zamążpójściu dziewczynki – problem dzieci ulicy w Sudanie Południowym dotyka wyłącznie chłopców. Dzieci te są, bardziej niż inni, narażone na popadnięcie w konflikt z prawem oraz niesprawiedliwe traktowanie ze strony policji i żołnierzy, jak również częste areszty. Zawsze brudne i zaniedbane, zmuszone przez sytuację, w której żyją do kradzieży lub wykonywania prac, których nikt inny nie chce się podjąć, przez większość społeczeństwa i władze miasta traktowane są jak wyrzutki i postrzegane wyłącznie jako problem, którego trzeba się pozbyć. Znacząca liczba szuka pocieszenia w alkoholu oraz popada w uzależnienie od kleju, który przynosi chwilową ulgę i pozwala zapomnieć o głodzie i innych problemach. Prawie każde dziecko ma problem ze zdrowiem – w postaci niegojących się ran, malarii lub chorób skórnych czy przewlekłych, typu gruźlica.
W odpowiedzi na tę sytuację, Salezjanie z Wau rozpoczęli w 2011 program dla dzieci ulicy. Jak dotąd polegał on przede wszystkim na wsparciu psychologicznym, dożywianiu, podstawowej opiece medycznej, lekcjach dokształcających, a także umożliwieniu ukończenia szkolenia zawodowego w Don Bosco VTC. Do naszego centrum codziennie popołudniu przychodzi ok. 100 chłopców. Liczba nie jest stała, nie prowadzimy listy obecności, bo też i samo miejsce nie ma takiego charakteru. Tak więc każdego dnia drzwi są otwarte i co chwila poznajemy nowe osoby, które przyszły zachęcone przez swoich przyjaciół poznanych na ulicy. Jest to dla nich okazja do skorzystania z kąpieli, posiłku, opieki medycznej, a także wzięcia udziału w organizowanych zajęciach. Problemem jest duża niesystematyczność chłopców – często nie dostrzegają oni związku oferowanej im edukacji z ich przyszłością. Dla nich liczy się tu i teraz – co zrobić, aby przetrwać kolejny dzień, czym zaspokoić głód.
Największym wyzwaniem, z jakim boryka się placówka misyjna jest brak miejsca, które możnaby przekształcić w całodobowe centrum dla dzieci ulicy. Od początku trwania programu korzystamy bowiem z pomieszczenia należącego do szkoły, które popołudniami przeobraża się w kuchnię, stołówkę i salę lekcyjną. Ze względu na rozbudowę szkoły, już wkrótce budynek ten zostanie zaanektowany jako sala komputerowa i chłopcy stracą „swoje” miejsce. Ciężko jest także o wsparcie z zewnątrz, ponieważ większość organizacji pozarządowych działających w Wau skupia się na dofinansowaniu służby zdrowia oraz szkół, a dzieci ulicy nie są ich „targetem”. Pozostaje wierzyć i modlić się, że znajdą się ludzie, którym los tych chłopaków nie jest obojętny!
O czym marzą?
Marzenia chłopaków są naprawdę przyziemne i nie wybiegają specjalnie w przyszłość. Część z nich marzy o powrocie do domu, choć po chwili namysłu dodają, że przecież to nie ma sensu, bo w domu nie ma co jeść… Przeważająca część z nich nigdy nie chodziła do szkoły bądź też zakończyła edukację na bardzo niskim szczeblu, stąd też marzą o szkolnym mundurku! Są też tacy, którzy chcieliby zostać lekarzami, policjantami, żołnierzami, a nawet księdzem Bosko:)
Z każdym z chłopców wiąże się osobna, nieraz bardzo wzruszająca historia. Dla mnie każdy z nich jest ogromnym skarbem i to niezwykły prezent od Boga, że mogłam ich poznać, że mogę z nimi przebywać i dzielić każdy dzień. Choć początki były naprawdę trudne i naznaczone ogromnym strachem, czy aby na pewno podołam takiej pracy. Największą radością i sukcesem jest to, że chłopcy zaakceptowali moją obecność wśród nich, a nawet nadali mi nowe imię. W języku Dinka jestem po prostu Akual i to imię przylgnęło do mnie na dobre – nawet pani parząca herbatę na rogu ulicy, którą codziennie zmierzam do szkoły i żołnierze zakwaterowani w pobliskim hotelu, pozdrawiają: „ Akual! Tshibak! Impuol?” ( tł. z języka Dinka – Akual! Dzień dobry! Jak się masz?”).
Wrosłam w to miejsce całą sobą i powoli zdaję sobię sprawę, że powrót do Polski
i pozostawienie tu tych wszystkich kochanych twarzy będzie doświadczeniem łamiącym serce.
Z modlitwą,
Iza
PS. W następnym odcinku o prowadzonych dla chłopców zajęciach. Zapraszam do lektury!