Przegrywać z dumą, wygrywać z pokorą

Jesteśmy po wydarzeniu, do którego przygotowywaliśmy się dość systematycznie przez ostatnie ponad dwa miesiące. Mam na myśli igrzyska szkół salezjańskich w Arequipie. Impreza, w której uczestnicy mogli rywalizować w dyscyplinach lekkoatletycznych, grach i zabawach salezjańskich, jak i oczywiście – w turnieju piłki nożnej. Udział stanowił rodzaj nagrody dla chłopaków, za dobrą pracę wykonywaną w szkole. A jak jest nagroda, to nie wypada nie przyjąć jej z uśmiechem na ustach. I tak też wszyscy zrobili. Potraktowaliśmy te dni jako dobrą zabawę, która nie wykluczyła jednak wyczerpującej niekiedy rywalizacji.

Arequipia to dawna inkaska osada położona u stóp dwóch wulkanów – Chachani i El Misti. Po krótkim zaaklimatyzowaniu się, czyli przechadzce po mieście i spożyciu obiadu, nastał czas, by zmierzyć się z samym sobą, własnym organizmem i psychiką. Choć pozornie wydawało się, iż igrzyska przenika atmosfera swawolnej zabawy, to jednak każdy chciał wypaść jak najlepiej, zdobywając upragniony medal. W czasie finałów nie było miejsca na słabszą dyspozycję i spalone próby. Każdy dawał z siebie tyle, ile w danym dniu mógł. I jak to w życiu bywa, najwięksi faworyci zawiedli, a wskoczyli na piedestał nieoczekiwani zawodnicy. Gorycz porażki przełknęliśmy w pchnięciu kulą, natomiast zdecydowanie brylowaliśmy w rzucie oszczepem, zajmując dwa miejsca na podium. Niespodzianką była zaskakująco dobra forma Luisa, nie przykładającego się do trenowania tej dyscypliny i wytypowanego – dosłownie – rzutem na taśmę, by zwyczajnie wypełnić listę startową. Luis podszedł do rzutu całkowicie na luzie – ubranie o dwa numery za duże i czapka baseballowa, której to nawet nie zrzucił przy wykonywaniu rzutu. Wszystko tak szybko się odbyło, że pewnie nawet nie pomyślał o prawdopodobnych „czarnych scenariuszach” swojej próby. Podszedł do rzutu opanowany, i z wielką naturalnością uzyskał wynik, który wywindował go na podium. Swoją postawą skutecznie uciszył tłum ludzi, który swą początkową reakcją nie dawał wiary w jego dobry występ.

Dzień drugi. To był czas Maskotas (odsyłam do zdjęć). Każda szkoła miała swoje wielkie maskoty, które – przyznam – dodawały animuszu całej zabawie. Do południa wszyscy uczestnicy mieli okazję rywalizować w grach salezjańskich (wiele z tych gier często pojawia się na polskich weselach). Ilość poszczególnych gier i zabaw, tempo przechodzenia od jednej do drugiej oraz ostre słońce, w jakim były rozgrywane, nie pozwalają mi na szczegółowy opis którejkolwiek z nich. Dodam jednak na koniec – w wielu z nich byliśmy najlepsi!!! :-)

Dzień trzeci to turniej piłki nożnej. Szczegóły nie są ważne. Graliśmy turniej, do którego przygotowując się jeździliśmy po pracy w warsztacie ciężarówką na pace 3 km, by móc potrenować na dobrym boisku. To był dzień kulminacyjny całej zabawy. Nie było tutaj już wesołkowatości, a chęć rzucenia na szalę wszystkich sił, by „w dobrych zawodach wystąpić, bieg ukończyć, wiary ustrzec”. Wiary w to, że zrobiło się wszystko, co można, by dobrze się przygotować. Wiary w to, że choćby się przegrywało 3:0, to zawsze trzeba dać z siebie jeszcze więcej. Wiary w to, że nawet przy przegranej człowiek może zejść z boiska z podniesioną głową, jednocześnie gratulując przeciwnikowi wygranej, zaznaczając jednak, że za rok przygotuje się lepiej. Na szczęście, chłopaki po rozegranych meczach schodzili z boiska z podniesionymi głowami. Dzięki zwycięstwu zapisaliśmy się w dziejach szkoły, po raz pierwszy w historii wygrywając ten turniej.

sz_k  PL