Sudan Południowy: Wolontariusze na wakacjach, czyli słudzy nieużyteczni jesteśmy
Bardzo chciałabym móc dokładnie opisać to, czego tutaj doświadczamy. Gdy mijam nowe okolice, staram się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Gdy dzieje się coś niezwykłego – robię zdjęcia. Jednak tych najbardziej wyjątkowych momentów nie chcemy zepsuć wyciąganiem telefonu, staramy się więc zapisywać je w sercu.
Potem mijają kolejne dni, obraz się zaciera, wspomnienia nie są już tak wyraźne. Powoli zaczęła doganiać nas myśl o tym, że do naszego wyjazdu jest bliżej niż dalej. A przecież wciąż tak mało zrobiliśmy, wciąż zdarza nam się czuć obco, wciąż czujemy, że jesteśmy dopiero na początku. Dalej raczkujemy w nauce lokalnych języków. Myślimy też o tym, że, być może, po nas przyjadą kolejni wolontariusze, spotkają naszych przyjaciół, będą kroczyć naszymi i nowymi ścieżkami.
Przed wyjazdem na misje bardzo dużo słyszeliśmy o mieście Wau w Sudanie Południowym. Pracowało tam już wielu wolontariuszy z Polski. Nasze wyobrażenia powstawały więc na bazie ich zdjęć, historii, blogów, które pisali tak jak ja teraz. Naszym ogromnym marzeniem było, aby móc zajrzeć w te miejsca, gdzie oni pracowali, poznać misjonarzy, z którymi żyli. Udało się to dzięki hojności naszego opiekuna w Jubie, który w ramach naszych małych, świątecznych wakacji wysłał nas na dwa tygodnie do placówki w Wau, skąd udało nam się dotrzeć do dwóch kolejnych miejscowości, gdzie księża salezjanie również prowadzą misję: Tonj i Kuajock. W Wau odwiedziliśmy Child Care Centre, czyli dom dla chłopców ulicy. To tam kilka lat temu pracowała przez rok Iza, a po niej Bartek i Kazik. To tam codziennie rano biegali, spędzając czas z chłopcami, zmagając się z ich niesfornością, wygłupiając się. To tam martwili się o swoich chłopców, cierpieli, uświadamiając sobie jak niełatwe mają życie, a przecież wciąż są jeszcze dziećmi. Tam próbowali zrozumieć miejscową mentalność i sytuacji, które dla nich były absurdalne. Dziś wracamy do ich wpisów, bo tu zupełnie inaczej się je czyta. Czujemy, że doskonale rozumiemy, co przeżywali, każda historia dociera do nas inaczej. W Centrum można zobaczyć piękne rysunki na murze – to ślad po wolontariuszach. W domu sióstr salezjanek wita nas namalowany na murze Pan Jezus Miłosierny, ten sam, na którego patrzyła św. siostra Faustyna, którego odwiedzamy w Łagiewnickim Sanktuarium. Kolory wciąż żywe, a z obrazu bije blask. To też ślad po naszej wolontariuszce.
Wpadliśmy również do dwóch szkół podstawowych prowadzonych przez siostry, gdzie również pracowały wolontariuszki. Zastanawiamy się jaki był wtedy Sudan Południowy. Między jedną wojną, a drugą. Czy wśród ludzi panował pokój? Jak pracowało się wolontariuszom? Z pewnością efektów naszej wolontariackiej pracy nie da się łatwo ocenić. Nie wiemy, gdzie dzisiaj są dzieci, z którymi wolontariusze spędzali czas. Jak potoczyło się ich życie. Jaki wpływ wywarł na nich kontakt z wolontariuszami. Jednak, gdy pojawiamy się tam po latach, ludzie pytają nas czy ich znamy, zapewniają nas, że się z nimi przyjaźnili. Możemy mieć więc pewność, że zapisali się w pamięci wielu mieszkańców. Obecnie w Wau wraz z siostrami salezjankami pracuje Hela, wolontariuszka z wrocławskiego oddziału naszego wolontariatu. Mieliśmy możliwość cały nasz wakacyjny czas spędzić razem z nią, co dało nam masę radości i wyrównało proporcje w naszej polskiej ekipie.
Podczas podróży do Tonj mieliśmy okazję zobaczyć długo wyczekiwany afrykański krajobraz. Piękna czerwona droga, a wzdłuż niej oprószone czerwonym pyłem i zeschnięte z braku wody krzaki i drzewa. Przy wyjeździe z miasta kierowca podpowiada nam, że z prawej strony, przy rzece, można zobaczyć hipopotama. Wytężamy wzrok i krzyczymy, że jest, że widać go, później zasmucamy się, bo patrzymy na krowy. Rozżaleni pytamy: gdzie ten hipcio!? Pędzimy tak szybko, że chyba nikomu nie udało się dojrzeć zwierzęcia. Droga ma trwać trzy godziny, jednak jesteśmy spóźnieni, słońce szybko zachodzi, więc nasz kierowca dokłada wszelkich starań, aby dojechać za dnia. Wpadamy do Tonj po dwóch godzinach wesołej jazdy w podskokach. Podczas trasy trzymamy w rękach ciasto – świąteczny prezent od sióstr dla księży, między nami jadą jajka – niedostępne w Tonj, i jednocześnie trzymamy siebie, aby nie nabawić się siniaków od uderzania się o ściany i sufit samochodu. I tak dojeżdżamy w siniakach, ale reszta zdaje się być w jednym kawałku.
Tonj jest jak wioska, jesteśmy nią oczarowani. Księża witają nas serdecznie, siostry również zapraszają nas do siebie. Jest bezpiecznie, spokojnie. Na pasterkę wybieramy się na 19:30 do potężnego holu, wybudowanego przed laty dzięki fundacji założonej ku pamięci misjonarza z Korei Południowej, który do dziś pozostaje żywy we wspomnieniach wielu mieszkańców. Msza Święta jest długa, prawie nic nie słyszymy, bo kilkuset wiernych produkuje niesamowity hałas. Pada nagłośnienie, nie słychać czytań. Chór śpiewa głośno w nieznanym języku, mają piękne stroje. Liturgiczna służba ołtarza spisuje się profesjonalnie. Tancerki – dziewczynki i nastolatki, kolorowo ubrane, uświetniają, każdy ważniejszy moment Mszy Świętej. Po uroczystościach zasiadamy do kolacji. Księża częstują się naszym barszczem z torebki wraz z własnoręcznie ulepionymi przez nas uszkami, z farszem z lokalnej kapusty i suszonych polskich grzybów. Wszyscy wyrażają zgodę na naszą tradycję łamania się opłatkiem.
Dni w Tonj mijają nam zdecydowanie za szybko. Zaprzyjaźniamy się z ogrodem i farmą, w której spotykamy świnki, kaczki, kury, koty, psy, kozy, a nawet wolno przechadzające się dwa byki, czekające, aż zostaną podane jako danie główne podczas świątecznych i noworocznych uroczystości. Siostry zabierają nas do swojego ogrodu, za wioską, w którym kobiety mogą pracować, swoje plony sprzedawać, a potem kupować za to jedzenie i opłacać szkoły swoich dzieci. W naszym wolontariacie zbieramy pieniądze na to, aby wybudować dla nich trwałe domy z cegły, ponieważ niektóre z nich nie mają gdzie spać lub ich domy są bardzo słabej jakości. To niesamowite, że możemy podejrzeć życie znane nam dotąd tylko z opisu projektu. Nie wspominamy tutaj o mężach tych kobiet, ponieważ najczęściej takie kobiety mężów straciły, albo od nich odeszły z powodu wielożeństwa.
Księża zabierają nas na Msze Święte do odległych wioskach. Uczestniczymy w modlitwach oczarowani pięknym śpiewem lokalnej ludności. Podczas podróży zatapiamy wzrok w krajobrazie, robimy masę zdjęć zza szyby samochodu, chowając aparat, gdy pojawiają się ludzie, aby nie powodować żadnych nieprzyjemności. Trafiamy również do wioski dla ludzi wykluczonych z powodu trądu. Tylko niektórzy z nich obecnie chorują. Znajdujemy tam mnóstwo dzieci, z którymi szybko się zaprzyjaźniamy, podrzucając je i zbijając masę piątek. Ksiądz przywozi w podarunku dwie owce, cukier i herbatę. Kobieta zaczepia nas, pokazując na ubrania. Rzeczywiście, potrzebują nowych. Te, w których chodzą, są już bardzo zniszczone. Inna pokazuje mi, że dziewczynka, z którą idę za rękę, to córka tamtej pani. Próbuję zapytać ją, ile ona ma dzieci, choć widzę, że jest jeszcze bardzo młodziutka. Wskazuję na ciążowy brzuszek i pokazuję palcem jeden, pytając, czy tylko to jedno. Dziewczyna niesamowicie się rozwesela dając mi do zrozumienia, że nie tylko to w brzuchu, ale jeszcze tam gdzieś biega jej malec.
Po tygodniu opuszczamy Tonj, aby przez kolejne dni pobyć w Wau i prześledzić ścieżki poprzednich wolontariuszy. Mamy dużo szczęścia, bo jeden z kapłanów zabiera nas na kolejną wycieczkę do miejscowości Kuajock. Tam wraz z bratem zakonnym i chłopcami ulicy, którymi się opiekuje, wybieramy się nad rzekę. Kilkunastu chłopców wskakuje na dach samochodu, inni do środka i ruszamy. Rzekę przekraczamy, maszerując przez wodę. Jest pora sucha, więc wody w rzece niewiele. Chłopcy piorą swoje ubrania na drugim brzegu, następnie wskakują do wody. Inni grają w piłkę. Towarzyszy nam dużo radości i śmiechu. Chłopcy ulicy w Kuajock, nie mają domu, w którym mogliby nocować. Przychodzą na miejsce spotkań tylko na parę godzin. Nie zawsze jednak po to, aby się bawić. Zazwyczaj modlą się i dzielą się tym, co im się przytrafiło na targu, który jest ich drugim domem, ostatniego dnia i nocy. Celem ich pobytu w Centrum jest to, aby sami zrozumieli, że życie, jakie prowadzą, nie jest fajne, że wcale nie jest im dobrze i, żeby uświadomili sobie, że jeśli to jest możliwe, to lepiej wrócić do domu.
W naszym samochodzie z Wau do Kuajock przywieźliśmy pięciu chłopców ulicy. Opuścili oni swoje domy z różnych powodów. Nie było co jeść albo nikt się nimi nie opiekował, może coś przeskrobali i bali się wracać lub nie chcieli wykonywać swoich obowiązków. Opuścili dom, dotarli do większej miejscowości i zaczęli pracować na targu, a spać gdziekolwiek. Pracowali uczciwie albo kradli. Ludzie nie darzyli ich sympatią. Odkąd jest Centrum, gdzie mogą uczęszczać, kąpać się, jeść, wyprać ubrania, rozmawiać o swojej sytuacji, ludzie patrzą na nich inaczej. Czasem chłopcy dostają pracę od sklepikarzy. Gdy uda się im uzbierać trochę pieniędzy decydują się zakupić potrzebne rzeczy: jedzenie, mydło i wrócić do rodziny. Każda sytuacja jednak jest inna. Niektórzy mówią otwarcie, że do domu nie wrócą i jeśli nie będzie możliwości przychodzenia do Centrum, to wrócą na ulicę. Rodziny zazwyczaj są otwarte na zagubionego członka rodziny. Czasem ich nie poznają, bo minęło kilka lat od kiedy ich chłopiec zniknął. Często myślą, że takie dziecko zaginęło i dawno przestali go szukać. Zdarza się, że chłopcem wcześniej nie miał kto się zająć, ale po latach np. siostra założyła rodzinę i chętnie przyjmie brata. Albo ciocia lub sąsiadka.
Byliśmy świadkami jednego takiego powrotu. Zajeżdżamy do chatki, wskazanej przez chłopca, tam ksiądz wraz z nauczycielem rozmawiają z rodziną w lokalnym języku. Samochód z białymi ludźmi wywołuje niemałe poruszenie. Zaczynają schodzić się ludzie. Nagle grupa kobiet podchodzi do samochodu, bo okazuje się, że jedna z nich to siostra innego chłopca, który siedzi w samochodzie. Dziewczyna zabiera go do siebie. Tego dnia księdzu udaje się zostawić u rodzin trzech chłopców. Dwóch jedynie pozdrawia swoje rodziny i wraca z nami. Ich rodziny nie są jeszcze gotowe, aby ich przyjąć, ale to nie oznacza, że chłopców odrzucają. Będą gotowi za jakiś czas, a ksiądz deklaruje się opłacić chłopcom szkołę. Przykre jest to, że czasem rodzina cieszy się z odzyskanego członka, ale myśli, że ksiądz go zabierze, wyedukuje, a wtedy ona bardzo chętnie go przyjmie z powrotem. Nie mamy też pewności, czy chłopiec, który został z rodziną, znów nie ucieknie na ulicę. Należy jednak próbować.
Nasze wakacje szybko się kończą. Jesteśmy niesamowicie wdzięczni za tę możliwość. Wracamy do stolicy, z nutką nadziei, że udało nam się nie tylko więcej zobaczyć, ale i więcej zrozumieć. Na co dzień żyjemy na terenie naszej misji, nie wychylając za bardzo nosa poza nią, ze względów bezpieczeństwa. Wiemy, że większość z poznanych tutaj ludzi nigdy nie opuściła miasta, ponieważ nie stać ich na podróż. Mieliśmy więc ogromną szansę, by zobaczyć spory kawał tego kraju.
W każdej z odwiedzonych placówek misjonarze z radością przyjęliby do siebie wolontariuszy. Proponują nam, abyśmy po zakończeniu roku pracy w Jubie przenieśli się do nich. Ogrom pracy czeka. Zawsze jest coś do zrobienia. Misjonarze wciąż mają głowy pełne pomysłów. Często potrzeby pojawiają się z dnia na dzień. Oczywiście najbardziej przydałby im się ktoś ze specjalizacją: medyczną czy nauczycielską, techniczną albo informatyczną. Ja nie mam żadnej z tych specjalizacji. Często więc zastanawiam się, dlaczego Pan Bóg zdecydował się mnie gdzieś posłać na misje. Czy nie jestem tu raczej w wyniku mojego silnego pragnienia bycia na takiej misji, a nie Jego planu, że mam się tutaj przydać. W takich chwilach pomagają mi zasłyszane gdzieś słowa:
Teraz nie czas myśleć o tym, czego nie masz. Myśl, co potrafisz zrobić z tym, co masz.
Ernest Hemingway
Gdy obserwuję jak bardzo nieoceniona jest praca, którą wykonuje tutaj Adam, myślę, że być może moją największą misją jest to, aby mu tutaj towarzyszyć. Niemal w każdym nowym miejscu, gdy tylko wspominamy, że Adam jest specjalistą IT, nagle zewsząd znoszone są do niego komputery, niczym do lekarza, który pojawił się tylko na kilka dni, by leczyć. Pan Bóg mnie zatem zaskakuje: pomimo tego, iż niewiele potrafię, On pozwala mi tutaj być i tego wszystkiego doświadczać.
Niedawno pojawił się u nas w Jubie ksiądz z Salezjańskiej Fundacji Misyjnej „Don Bosco” z Warszawy, który prowadzi tutaj projekt dobudowy klas szkoły podstawowej i pomocy mieszkańcom w obozie dla wewnętrznych uchodźców. W trakcie swojej krótkiej wizyty, wraz ze swoim współpracownikiem postanowili nakręcić materiał o tej misji. Dostaliśmy szansę, aby wypowiedzieć się przed kamerą. Ksiądz pytał mnie jakie mam przemyślenia o naszej pracy wolontaryjnej, czy warto to robić, czy polecam przyjechanie tutaj. Później powiedział mi, że spodziewał się powszechnej odpowiedzi, że wolontariusze zdecydowanie więcej otrzymują, niż mogą z siebie ofiarować. Jest to oczywista prawda, na którą w tamtym momencie nie wpadłam. Potrzeba zdecydowanie dużo pokory, aby się z tą myślą pogodzić. Bo przecież,
kto z was, mając sługę, który orze lub pasie, powie mu, gdy on wróci z pola: „Pójdź zaraz i siądź do stołu”? Czy nie powie mu raczej: „Przygotuj mi wieczerzę, przepasz się i usługuj mi, aż zjem i napiję się, a potem ty będziesz jadł i pił?” Czy okazuje wdzięczność słudze za to, że wykonał to, co mu polecono? Tak i wy, gdy uczynicie wszystko, co wam polecono, mówcie: „Słudzy nieużyteczni jesteśmy: wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać”
Łk 17, 7-10
Pan Bóg rzeczywiście pomimo, iż czuję, że mój wkład w tę misję jest bardzo znikomy, cały czas wynagradza mi ten niewielki wysiłek.
Jeśli więc marzę o pięknym różańcu, takim który można sobie przewiesić na szyję, tak jak wszyscy tutaj noszą – dostaję go. Jeśli uczę fizyki i czuję, że jestem najgorszym nauczycielem na świecie, a uczniowie mnie nie lubią – dostaję od nich w prezencie łańcuszek z serduszkiem i zegarek w kolorze złota, oraz mówią mi, że są ze mnie bardzo dumni. Gdy nie mam czasu dla dzieci i tylko czasem wpadam wieczorem na boisko – one wciąż chcą na modlitwach usiąść koło mnie, przesuwamy razem koraliki różańca, a gdy wracają z przedszkola na mój widok z daleka biorą rozpęd, i wpadają w moje ramiona, a ja mogę je podrzucać tak długo, na ile starczy mi sił. Gdy czuję, że wciąż mało robię, a czas ucieka – jedziemy na wakacje, aby odpocząć. I wciąż znajduje się tu dla mnie jakaś praca, którą mogę służyć.
Podczas wywiadu zapytana o to, czego się uczę na misji, odpowiedziałam, że fizyki i angielskiego. Teraz chciałabym dodać, że uczę się jeszcze tego, że wiara nie sprawia, że wszystko jest łatwe – sprawia, że wszystko jest możliwe. Tego, aby poświęcać tyle czasu na ulepszanie siebie, by nie mieć go na krytykę innych. Tego, że jeśli się boję, co nadejdzie, mogę zacząć pracować, a to, co nadejdzie, będzie efektem mojej pracy. A także, że bez miłości to wszystko nie ma sensu.