Boliwia, Tupiza: W cieniu korony
Dni lecą jeden za drugim jak szalone. Rano wczesna pobudka, nieludzki wysiłek, żeby wygrzebać się spod sterty koców i doświadczyć lodowatego powietrza, po śniadaniu lekcje, lekcje, lekcje, obiad, prysznic w zimnej wodzie, chwila wygrzewania się na słońcu, dokończenie lekcji, przygotowanie lekcji, pomoc siostrze, porządkowanie depozytów, w międzyczasie milion niespodzianek – w końcu nie dość, że Boliwia, misje, to jeszcze dom dziecka i trochę szalonych pomysłów za wszystkich stron. A potem wieczór i z rana od początku. I tak już ponad trzy miesiące.
Sezon na koronawirusa w pełni. Kwarantanna w Boliwii rozpoczęła się w połowie marca, 12 marca zawieszono zajęcia w szkołach, wprowadzono godzinę policyjną, całkowity zakaz wychodzenia na ulicę ogłoszono 20 marca… i w zasadzie obowiązuje on do dzisiaj. Przy czym przez „całkowity zakaz” należy rozumieć „całkowity zakaz”. Trzymać się od drzwi wejściowych z daleka, żeby nie kusiły, klamki nie dotykać. Po pewnym czasie wprowadzono drobną modyfikację – każda osoba pomiędzy 18 a 60 (65? – nie jestem do końca pewna) rokiem życia mogła wyjść raz w tygodniu na zakupy. Dzień wyjścia ustalało się na podstawie ostatniej cyfry numeru dowodu osobistego – 1 i 2 wychodzi w poniedziałek, 3 i 4 we wtorek itd. Oczywiście maseczki na twarz obowiązkowe, a centrum naszego miasteczka, w którym skupia się życie, otoczone wojskiem, które sprawdza dowody. Kolejki straszne, pomiędzy ludźmi 2 metry odstępu – a jeśli nie zdążysz zrobić zakupów do południa, to przykro mi, ale godzina policyjna – o 12:00 jesteś z powrotem za zamkniętymi drzwiami swojego mieszkania i czekasz tydzień.
W drugiej połowie maja władze centralne postanowiły oddać głos w sprawie kwarantanny władzom lokalnym, gdyż w niektórych regionach sytuacja była poważna (niejednokrotnie ludzie umierali na ulicy – brak miejsc, brak sprzętu, brak lekarzy…), a w innych nie. W naszej Tupizie nie odnotowano ani jednego zachorowania, więc pozwolono wychodzić wszystkim dorosłym od poniedziałku do piątku do 17:00. Wolność! Która zbyt szybko się skończyła, kiedy zachorowania odnotowano w okolicy (czyli jakieś 100 km stąd). Teraz znów trzeba mieć przy sobie dokumenty, ale dni podzielone są na numery parzyste i numery nieparzyste. Oczywiście, granice kraju zamknięte – mało tego, granice miast zamknięte! Nie ma jakiejkolwiek możliwości przemieszczania się, czy to autobusem, czy prywatnym samochodem. Msza święta za pośrednictwem Facebooka albo radia. I tak trwamy.
Co to dla nas oznacza? Bynajmniej nie nudę – wręcz przeciwnie. Zawieszenie lekcji w szkołach spowodowało, że nasze kilka wolnych godzin do południa trzeba było zamienić na zabawę w szkołę – i to całkiem na poważnie. Początkowo wszyscy mieli nadzieję, że nasze dzieci wrócą do szkoły w kwietniu. Nadzieja umarła mniej więcej na przełomie kwietnia i maja. Już po Wielkanocy stało się jasne, że lekcje tak szybko nie wrócą – o ile w ogóle. Nauczyciele, którzy dotychczas wysyłali szczątkowe ćwiczenia przez internetową aplikację Whatsappa, nagle zaczęli wysyłać całe tematy, tony zadań i organizować lekcje wirtualne. Ja zostałam zobowiązana, żeby a) trójkę dzieciaków z drugiej klasy podstawówki nauczyć czytać, liczyć do tysiąca, dodawać, odejmować i mnożyć i b) organizować angielski dla starszych dziewczyn. A w międzyczasie było tłumaczenie matematyki na każdym poziomie, od podstawówki do liceum, rysowanie, kaligrafie i usuwanie wirusów z komputerów.
Oczywiście, nie da się dzieciaków utrzymać wyłączenie w książkach – nadmiar energii mógłby wybuchnąć i zmieść nasz dom z powierzchni ziemi. Jak na kwarantannę przystało, marzec i kwiecień poświęciliśmy na generalne porządki – były zbiory jabłek i pigwy, ich obieranie, suszenie, gotowanie, odchwaszczanie zarośniętych ogrodów, czyszczenie dachów. Te dwa jesienne miesiące były jeszcze na tyle ciepłe, że można było pozwolić sobie na pracę na świeżym powietrzu – w kwietniu też po raz ostatni padał deszcz. Teraz trwa pora sucha. Od maja poranki witają nas przymrozkami (normą jest nawet -6 stopni! A ja kiedyś myślałam, że Tupiza to tropik), w południe spala nas ostre słońce, a zimne wieczory szybko wyganiają do łóżek. Przez ponad miesiąc uskuteczniane były gry na boisku – w nogę, w dwa ognie, w cokolwiek, ale od połowy maja przeraźliwie zimny wiatr już na to nie pozwala. W tym czasie więcej aktywności dzieje się wewnątrz – starsze dziewczyny pomagają w kuchni i uczą się gotować, siostra zaangażowała je też w naukę szydełkowania i robienia na drutach, młodsze dzieciaki wyciągają z półek (albo tworzą) zabawki w swoich pokojach, a wszyscy codziennie robią to, co lubią najbardziej – czyli oglądają filmy i kreskówki.
Oczywiście, sporo jest też aktywności „okazyjnych”. Były różne konkursy, m.in. Mam Talent i konkurs południowoamerykańskich tańców regionalnych. Był Dzień Matki, na który dzieciaki przygotowały niespodziankę dla sióstr. 15 czerwca urodziny obchodziła Marlena, moja współwolontariuszka – ten dzień także był wielkim świętem. W maju, kiedy kwarantanna pozwoliła, aby dzieciaki wyszły z domu (na godzinę tylko, ale to już coś), wybraliśmy się na spacer – który skończył się wojną na błoto.
I tak trwamy. Jest radośnie, jest intensywnie. Głowa pełna pomysłów, ciągle znajduje się coś do zrobienia, dzieciaki dają w kość i coraz więcej powodów do miłości, a tutaj… lipiec. I perspektywa powrotu – wyczekiwana i przerażająca jednocześnie – coraz bliżej.
Tylko czy będziemy mogły wrócić zgodnie z planem – to jest zupełnie inny temat, który należy złożyć w ręce Kogoś innego.