Boliwia, Tupiza: Dzień z życia przedszkola
Zazwyczaj dzień z życia przedszkola wygląda tak, że rano na 8:30 zaprowadzam Camilo i o 11:45 go odbieram (już tylko on jeden jest przedszkolakiem, reszta wychowanków naszego domu dziecka chodzi do szkoły). Wystarczy dojść do drzwi i dopilnować, żeby wszedł do sali – i już. Dookoła jest oczywiście cała otoczka: niebieski fartuszek, spodnie znowu całe brudne od klęczenia na ziemi, tłum dzieciaków prowadzonych przez swoich rodziców, zamieszanie przy wejściu, bo tuż przy drzwiach rozstawiony jest sklepik ze słodyczami, różnego rodzaju akcje związane z recreo (czyli jakąś słodką przekąską typu czekoladowy batonik, ciastko albo jogurt, którą dzieci dostają do szkoły) i wiele wiele innych – mniejsza. Zazwyczaj. Ale nie dzisiaj.
W ostatnich dniach przedszkole – jak to się tutaj mówi – „esta en fiesta”. Trwa święto… patrona? Założyciela? Trochę trudno mi dociec, ale osoby ważnej dla tej konkretnej placówki. Jak to w Boliwii bywa, święto trwa oczywiście kilka dni. I być może nawet nie byłabym go do końca świadoma, gdyby nie pewne „drobne” szczegóły.
Pierwszy taki szczegół zdarzył się już kilka dni temu, kiedy razem z naszym przedszkolakiem trzeba było pójść wieczorem na „extra acitividad” (dodatkowe zajęcia). Rzeczoną aktywnością był uroczysty przemarsz wokół głównego placu w Tupizie. Wszystkie dzieciaki ubrane w granatowe kubraczki i błękitne berety i szaliki, ze świecącymi serduszkami w rękach (pomińmy milczeniem, że część tych bajerów rozsypała się, zanim w ogóle ruszyliśmy w drogę). Orkiestra. Pełna pompa. Oczywiście taki tłum rodziców szedł wzdłuż tego pochodu, że dzieci prawie nie było widać. Nieistotne.
Drugi szczegół ma większe znaczenie. Nasz Camilo, krasnoludek – przebrany za fasolkę – dociera razem ze mną do przedszkola i nagle okazuje się, że tego dnia rodzice muszą cały czas towarzyszyć swoim pociechom. Więc, chcąc nie chcąc, trzeba było zostać. Oczywiście, „proszę przyjść na godzinę 9:00” znaczyło „do 10:00 się zbierzemy” – w końcu jesteśmy w Boliwii. Wszystkie dzieci poprzebierane za owoce: cytryny, pomarańcze, arbuzy, truskawki, jabłka… była też kukurydza i fasolka. Każda klasa miała przyporządkowany swój owoc. Mało tego, nauczycielki także identyfikowały się ze swoją grupą, zakładając odpowiednie przebranie. Tłum rodziców. Muzyka. Tajemniczy stół. I cztery postacie w białych togach długich do ziemi i najdziwniejszych fryzurach (co w jednym przypadku obejmowało również opaskę ze świecącymi diablimi rogami). W takiej oto scenerii rozpoczął się „chrzest” pierwszaków. Cztery nauczycielki klas drugich każdego po kolei polewały wodą, posypywały mąką (a w każdym razie białym proszkiem), zakładały na szyję smoczek i na twarzy malowały czerwoną farbą. Trwało to godzinę – po czym wyruszył pochód. Tym razem nie był to uroczysty przemarsz, ale tańce ulicami miasta. Wszystkie owocki po kolei, prowadzone przez swoje owoce-wychowawców, pląsały po ulicy dobre półtorej godziny. Oczywiście z orkiestrą. I oczywiście w tłumie rodziców. Na szczęście w międzyczasie dzieciaki miały krótką przerwę i na pokrzepienie dostały popularny tutejszy soczek – Pilfrut. A po powrocie do przedszkola każdy otrzymał bułkę, ciastko i kolejny soczek. I na tym atrakcje dnia się zakończyły.
A w każdym razie częściowo się zakończyły, bo było dopiero południe. Ale odrabianie lekcji z dzieciakami, zmajstrowanie planu lekcji 25 osób czy nauka czytania – to już jest zupełnie inna historia…
A na zakończenie warto by wspomnieć, jak się ma cała ta historia do Wielkiego Postu. Tak naprawdę wystarczyłoby przytoczyć słowa pewnego boliwijskiego proboszcza: „Tutaj tak naprawdę Wielki Post nie istnieje”. I to prawda. Niezmiennie trwa karnawał, którego główne obchody miały miejsce w sobotę 22 lutego, a następujące poniedziałek i wtorek były z tej okazji dniami ustawowo wolnymi od pracy. W Środę Popielcową można otrzymać krzyż znaczony popiołem na czole, ale post nie obowiązuje, ponieważ wszyscy są „en fiesta” (w trybie świętowania) – obowiązują tańce i zabawa. Popiół to tylko kościelny rytuał, który zupełnie nie odzwierciedla codzienności. I choć trochę czasu już minęło, karnawałowym boliwijskim zwyczajem na ulicy nadal można oberwać wodą lub pianką, którymi co poniektórzy miotają w bezbronnych przechodniów.