Raj na ziemi
Raj. Tak jednym słowem można opisać miejsce, w którym żyjemy od połowy lutego – Santa María de Cahuapanas. Nasz domek znajduje się na skarpie nad samą rzeką, z widokiem na selvę rozpościerającą się na drugim brzegu i góry w oddali. Prosty, drewniany domek z dachem z liści palmowych, osadzony na palach. Czasami pod podłogą słyszymy gdakanie kury, czasem chrumkanie czarnych świnek… Życie pod domem kwitnie
W środku mamy wszystko, co potrzeba – kilka drewnianych mebli, lampkę naftową, a nawet odrobinę luksusu – kuchenkę gazową. I oczywiście niezbędne wyposażenie każdego tutejszego domu – hamak, na którym wypoczywa się w czasie siesty. Nasze życie nabrało nieco innego tempa – zdecydowanie zwolniło obroty… Dostosowujemy się po prostu do tutejszych realiów. Jedną z najczęstszych odpowiedzi na pytanie „Jak się masz?” jest „Bien, tranquilo”, czyli „Dobrze, spokojnie”, a podczas modlitw często pada prośba, „abyśmy dalej żyli sobie tutaj spokojnie”. Dzięki temu mamy więcej czasu na poznawanie ludzi i przypatrywanie się ich codzienności.
Santa María zamieszkała jest przez ludność Shawi i w przeciwieństwie do wielu okolicznych wiosek, zdecydowana większość nadal używa na co dzień rodzimego języka. Z tego względu nauczyłyśmy się też kilku podstawowych zwrotów. Na szczęście, z wyjątkiem małych dzieci i starszych kobiet, wszyscy znają hiszpański, więc nie mamy większych problemów z porozumiewaniem się (poza katechezami Emilii z grupą maluchów, gdzie bardzo przydatna jest pomoc starszych dziewczyn w roli tłumaczek
Jednym z kluczowych elementów wioski jest rzeka. To tutaj wszyscy się kąpiemy, pierzemy, niektórzy myją naczynia, inni czyszczą maczetami złowione ryby… Z naszego domu doskonale widać ruch rzeczny – drewniane canoa przeprawiające się na drugi brzeg, gdzie część mieszkańców ma swoje pola uprawne. Łódkami sterują nie tylko dorośli, ale czasami nawet kilkuletnie dzieci. Niesamowite, z jaką łatwością pokonują całkiem szybki nurt. Po południu canoa wracają wypełnione maniokiem, bananami, owocami, a czasami rybami lub upolowaną zwierzyną. Mieszkańcy chętnie dzielą się z nami owocami swojej pracy, mimo że wcale nie mają ich zbyt wiele. Sztuka, której wieeele osób mogłoby się od nich uczyć – hojność i umiejętność dzielenia się z drugim człowiekiem… Za każdym razem mnie to zachwyca i wzrusza.
Co my tu właściwie robimy? Kiedy wstajemy o 6 rano, wioska jest już praktycznie opustoszała – mieszkańcy od samego rana wyruszają na swoje chacry (pola uprawne). Do niedawna po modlitwach i śniadaniu ruszałyśmy do szkoły uczyć angielskiego (Emilia) i matematyki (ja), pomagając dzieciakom nadrobić trochę zaległości, wykorzystując czas wakacji. Przychodziły bardzo chętnie i dość regularnie, ale niespodziewany początek roku szkolnego uniemożliwił nam kontynuację zajęć.
Dosłownie niespodziewany, bo jeszcze dzień przed rozpoczęciem dzieci zapewniały nas, że lekcje zaczynają się miesiąc później. Nauczyciele też chyba nie znali szczegółów, bo część z nich jeszcze przez cały kolejny tydzień przypływała z San Lorenzo, podobnie zresztą jak uczniowie, którzy popłynęli kupić wyprawki szkolne. Po południu organizujemy oratorium, czyli gry i zabawy dla dzieciaków. W niedziele przychodzą czasami całe rodziny, by spędzić trochę czasu razem i pobawić się wspólnie. Zawsze możemy liczyć na całe grono pomocników – dzieciaki, które pomagają nam nosić wszelkie zabawki, piłki, czy kredki. Nawet przez myśl nie przeszłoby nam, że coś ukradną – przez cały ten czas nie zginęła nawet jedna mała kredka czy temperówka. Zresztą, dom też zawsze zostawiamy otwarty… W Polsce coś nie do pomyślenia.
Młodzież służy pomocą nie tylko przy noszeniu gier, ale też wody ze studni. Wstyd nam, kiedy we dwie ledwo dajemy sobie radę z jednym wielkim wiadrem, podczas gdy kilkunastoletnia dziewczyna bez problemu niesie je na głowie. Czasami jesteśmy bardziej nieporadne niż tutejsze dzieci Nawet kilkuletnie maleństwa potrafią sprawnie posługiwać się maczetą, czego na pewno nie można powiedzieć o nas.
Głównym naszym zadaniem jest przygotowanie dzieci i młodzieży chętnych do przyjęcia sakramentów – chrztu, komunii i bierzmowania. To dla nas spore wyzwanie, bo nie dość, że trudna tematyka, w dodatku po hiszpańsku, to jeszcze dochodzą różnice kulturowe. Staramy się jednak przygotowywać katechezy najlepiej jak umiemy, a ochotników cały czas przybywa. Co prawda z ich stałością i frekwencją bywa różnie, ale zdążyłyśmy się już do tego przyzwyczaić w San Lorenzo. Ogromnym zainteresowaniem cieszą się natomiast wyświetlane przez nas w niedzielę wieczorem filmy. Przychodzą na nie całe rodziny, raz naliczyłyśmy nawet 180 osób. Poza pracą poznajemy nowe smakołyki kulinarne – suri (robaczki), gulasz z krokodyla, zupę z żółwia… I inne pyszności
Staramy się też w miarę możliwości odwiedzać zapraszających nas ludzi w ich domach. Mamy możliwość zobaczenia jak żyją na co dzień, wysłuchania ich historii i opowiedzenia czegoś o sobie, no i oczywiście wypicia obowiązkowo przynajmniej odrobiny masato – nieodzownego elementu każdej wizyty.
Dzięki takim odwiedzinom czasami można odkryć problemy, na które
istnieją rozwiązania. Tak było w przypadku niepełnosprawnej kilkunastoletniej dziewczynki w Santa María. Przez całe życie nie opuszczała domu, mogąc oglądać świat co najwyżej z progu. Księdzu Józkowi udało się znaleźć sponsorów na zakup wózka inwalidzkiego i teraz możemy obserwować, jak powoli poznaje otoczenie, każdego dnia docierając coraz dalej… Najpierw okolice domu, później kolejne części wioski, rzekę, główny plac, kaplicę, most… Po kilku dniach nauczyła się już nawet sama kierować wózkiem, co przy jej ogólnym stanie jest dla nas małym cudem. Widok jej uśmiechniętej twarzy i ciekawych świata oczu jest bezcenny… Czasami zaglądamy do niej i zabieramy na krótkie spacery. Takich dzieci jest w okolicznych miejscowościach więcej. Po odwiedzinach w innych domach, ksiądz stara się teraz zorganizować rehabilitację dla kilku dzieci z niepełnosprawnymi kończynami, a także szuka sponsorów na kosztowne operacje, np. dziecka z wodogłowiem. Czasami potrzeba tak niewiele, by odmienić komuś życie…
Ludzie w naszym „raju” mają też swoje problemy i codzienne troski – jak wszyscy, a jednak cecha, która wciąż nie przestaje mnie w nich zachwycać, to ich piękna radość. Mimo często bardzo skomplikowanych sytuacji rodzinnych, chorób, podziałów wewnątrz wspólnoty, wieczorami nie słychać żadnych kłótni czy krzyków, ale piękne i dźwięczne, zaraźliwe wręcz śmiechy ludzi.