Uganda: Palabek – stać się powodem do radości
Zdarza się, że możemy dla kogoś stać się radością tak po prostu, tylko dlatego, że jesteśmy. Uradować kogoś swoją obecnością, dając swój czas i uśmiech. Sprawić, by przez chwilę było inaczej niż codziennie. Spróbować, by ludzie, do których wychodzimy „radość mieli w sobie w całej pełni”. Dać nadzieję! To wyzwanie nie tylko dla mnie, ale i dla ciebie na każdy dzień.
Z takim wyzwaniem, by uradować kogoś swoją obecnością, zmierzyłyśmy się w ostatnich tygodniach w Palabek na północy Ugandy, gdzie razem z Sylwią przebywałyśmy w osadzie dla uchodźców z Sudanu Południowego. 3/4 z nich to dzieci i młodzież, często bez rodziców, gdyż stracili życie podczas wojny. Z ogromnym bagażem doświadczeń, większym niż niejeden z nas. Cóż można dać z siebie będąc w takim miejscu? Same bezcenne rzeczy! Po prostu serce na dłoni, całkowitą akceptację, uwagę, czas, cierpliwość, łagodność, zawsze uśmiech…
Palabek nie jest łatwym miejscem. Dokoła uchodźcy niepewni swej przyszłości, w trudzie żyjący z dnia na dzień. Wszechogarniający upał i susza, więc zdobycie pożywienia to nie lada wyzwanie. Woda dostępna tylko w określonych punktach. Potrzebna pomoc materialna, duchowa i też wsparcie rozwoju, by po powrocie do kraju dzieci i młodzież miały szansę na znalezienie jakiejkolwiek pracy. Nadto ufność w lepsze jutro i nadzieja, bo ta „zawieść nie może”. Bezcenne stają się też chwile beztroski, w których zapomina się o tym, co dookoła, więc próbowałyśmy je zapewnić napotkanym osobom.
Dlatego z Sylwią starałyśmy się nieść radość i nadzieję. Próbowałyśmy wypełniać zadanie uczniów: „tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie” (Mt 5, 16), mimo tej rzeczywistości, która ich spotkała. Wychodziłyśmy do rzeszy dzieciaków i młodzieży, odwiedzałyśmy rodziny w ich domach, chorych w szpitalu, opiekowałyśmy się niemowlakami, pomagałyśmy w organizowaniu czasu i w przygotowaniu otwarcia salezjańskiej szkoły technicznej… Byłyśmy OBECNE i to spowodowało, że w ciągu kilku dni zrodziły się niesamowite relacje pełne miłosci, więzi łączące nas na całe życie, zdarzały się małe cuda pełne Bożego Ducha.
„Czy serce nie pałało w nas (…)?” Cały czas pałało i wciąż pała do spotkanych przez nas uchodźców.
Często odprowadzałam dzieci do ich domów po zajęć w oratorium Don Bosco. Szczególnie bliskie stały mi się dwie dziewczynki Santa i Gladys. One nie znają języka angielskiego, tylko acholi (jak większość dzieci z Sudanu), więc prawdziwie język miłości był niezbędny, by się skomunikować. Przed wyjazdem wiele razy pytano mnie, jak się porozumiem, jeśli ktoś nie będzie znał angielskiego. Zadowolona odpowiadałam, że będę się komunikować językiem miłości! W Palabek miałam okazję sprawdzić się w tych moich przechwałkach. Chyba trochę się udało. Czasem był potrzebny tłumacz, np. pewnego razu Santa przystanęła i powtarzała jedno i to samo zdanie w acholi. Zawołałam kogoś, by przetłumaczył, o co chodzi. Pani mi przekazała wiadomość: „Ona mówi, że jesteś jej Nadzieją.”
A dla kogo Ty możesz się stać Nadzieją? Rozejrzyj się dookoła!