Misje na misjach czyli jak wygląda tydzień misyjny w Boliwii
Parafia Tupiza jest bardzo rozległa, w jej skład wchodzi 57 wiosek, często oddalonych od siebie klika godzin jazdy samochodem. Chcąc zorganizować tu tydzień misyjny potrzebne jest wsparcie. Dlatego w ubiegłym tygodniu do Tupizy przyjechało 25 misjonarzy z całego kraju. Byli wśród nich księża, siostry zakonne i wolontariusze Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego.
Misjonarze zostali podzieleni na 5 grup i wyruszyli w wyznaczone części parafii. Każda z grup miała swobodę działania, ważne jedynie, żeby po pierwsze – dotrzeć do wszystkich mieszkańców, poznać ich problemy i radości a po drugie – zaprosić na pielgrzymkę do sanktuarium Virgen de Remedios w Tupizie.
Jak wyglądała działalność mojej grupy? Każdego dnia wyjeżdżaliśmy wcześnie rano do jednej z miejscowości i spędzaliśmy z jej mieszkańcami cały dzień. Odwiedzaliśmy ich w domach albo przy pracy, spotykaliśmy się uczniami szkół. Schemat wydaje się dość powtarzalny, natomiast każdy dzień był zadziwiający, bo każda miejscowość tak specyficzna.
W wiosce, w której znajduje się kopalnia złota wydawać by się mogło, że mieszkają tylko kobiety i dzieci; mężczyźni albo wydobywają złoto, albo odsypiają przed kolejną zmianą w kopalni. Życie mieszkańców podporządkowane jest pracy w kopalni. W odróżnieniu od innych wiosek tu sytuacja finansowa wygląda na zadowalającą. Ale nie samym chlebem żyje człowiek… Dlatego mieszkańcy tej miejscowości jako jedyni postanowili wyruszyć na pielgrzymkę ponad dwa razy dłuższą trasą.
W wioskach liczących kilkanaście domów mogliśmy spotkać się indywidualnie z każdą rodziną. Był czas na spokojną rozmowę, wysłuchanie opowieści o trudach życia codziennego i podzielenie się swoimi radościami.
Wioska, którą odwiedziliśmy w dniu targowym, wyglądała na opustoszałą. Rano większość mieszkańców wyjechala na targ do Tupizy ze swoimi produktami na sprzedaż, wieczorem wracali zaopatrzeni w żywność, ubrania i inne artykuły, które można kupić tylko w mieście. Większość czasu spędziliśmy więc w szkole, prowadząc animacje dla dzieci.
W wiosce, w której było tylko 7 uczniów a nauczycielka (zresztą jedyna) ewidentnie nie minęła się z powołaniem, mogliśmy podziwiać kreatywność i otwartość maluchów. W czasie tzw. „wolnej sceny” mogliśmy poczuć się jak w teatrze, na koncercie i na dobrym występie kabaretowym.
Wszystkich mieszkańców jednak coś łączy – ogromna serdeczność i gościnność; pewnie dlatego a raczej dzięki temu spędzaliśmy na wioskach całe dnie i do Tupizy wracaliśmy późno w nocy.
Nie zapomnę też wioski, którą zauważyliśmy przejeżdżając korytem rzeki w wysokich górach. Byliśmy zaskoczeni bo nie była ona zaznaczona na mapach naszego rewiru. Choć zabudowań było sporo spotkaliśmy tam tylko jedną osobę – staruszkę, która oprócz odpowiedzi na nasze „dzień dobry” nie wykazywała zainteresowania rozmową, nie odrywając się od swojej pracy przy poprawianiu zagrody dla kóz. Samotna staruszka na totalnym odludziu – zadziwiało ale nie chcieliśmy się narzucać. Odchodząc, jedna z sióstr z naszej grupy znająca język quechua, pożegnała babcię właśnie w tym języku. Staruszka zawołała po quechuańsku, żebyśmy wrócili. Jak się okazało tylko w tym języku umiała się porozumieć. Zaczęła o sobie opowiadać. Rozpłakała się bo od wielu tygodni z nikim nie rozmawiała. W wiosce żyła sama – mąż ją opuścił już dawno, dzieci wyjechały w poszukiwaniu łatwiejszego życia. Po dłuższej rozmowie i wspólnej modlitwie (w dwóch językach) babcia poprosiła o błogosławieństwo i… oczywiście o kolejną wizytę.
Zakończeniem tygodnia misyjnego była pielgrzymka z pięciu stref parafii do sanktuarium w Tupizie. Była to pierwsza pielgrzymka zaplanowana na tak dużą skalę, do tego mająca się odbyć nocą. Liczba chętnych była więc wielką niewiadomą. Ostatecznie pozytywnie zaskoczyła ogromna liczba wędrujących – z każdej strefy minimum 200-300 osób. Szczególnie cieszyła obecność tych, którzy trudy pielgrzymowania odczuwali najbardziej – dzieci, staruszkowie i matki niosące w chustach kilkumiesięczne pociechy. Najmłodszy uczestnik mojej grupy miał 2 miesiące! Pielgrzymowano w różnych intencjach: aby podziękować za otrzymane dobro, prosić o potrzebne łaski, czasami przeprosić, umocnić swoją wiarę albo po prostu ofiarować swój wysiłek Matce. Stąd ogromna radość po dotarciu do celu i oddaniu pokłonu patronce Tupizy. Zresztą entuzjazm nie opuszczał pielgrzymów nawet podczas godzinnej homilii wygłoszonej przez biskupa w czasie porannej Eucharystii. Była ona przerywana licznymi śpiewami i tańcami. Osoby misyjne dodatkowo ucieszyły otrzymane prezenty: typowe dla tego regionu poncha, chusty aguayo i kapelusze :)
Był to przepiękny czas. W wymiarze indywidualnym to czas rozbudzania i umacniania wiary, natomiast w wymiarze grupowym to zacieśnianie więzi międzyludzkich, dzielenie się swoimi troskami i radościami i tworzenie wspólnoty.