Pierwsze dni seniority w Tupizie

Do Tupizy dotarłam nad ranem, dlatego gdy wychyliłam nos z mojego pokoju dzieci były już po obiedzie, zbiegły się z boiska wołając: „Seniorita! Seniorita!” I zaczęło się … sto pytań do seniority.

Jak ma na imię? A skąd jest? A ile ma lat? A gdzie jest seniorita Karolina? A seniorita Alicja? A jak ma na imię druga seniorita? A kiedy ona przyjedzie? A czy jest wysoka? I bardziej zaawansowane pytania na które odpowiadałam uśmiechem błagającym o litość. Wtedy dzieci się orientowały, że nie rozumiem. Tego typu pytania zdarzają się jeszcze po ponad tygodniu mojego pobytu w Tupizie.

Cudowne są te dzieciaki – każdy inny, patrzę na nie i zastanawiam się co w taki małym zbitym przez życie człowieku się kryje. Pod wieczór umorusane, z pozszywanymi spodniami, powyginanymi butami chodzą swoimi ścieżkami. Jedne podchodzą próbują rozmawiać inne mnie ignorują, patrzą tylko i gdy spotykam się z nimi wzrokiem uśmiecham się, one odpowiadają tym samym.

Z dnia na dzień łapie z nimi co raz większy kontakt, ja sama też nabieram śmiałości. Trudniej mi trochę ze starszymi, ale pracuję nad tym usilnie. Z maluchami łatwiej, są bardziej ufne, poza tym bariera językowa tak bardzo nie przeszkadza. Z maluchami jest tak, że jak o coś pytają i mówię, że nie rozumiem, one zaczynają głośniej mówić, a czasem krzyczą mi w samo ucho jak by to coś miało zmienić, więc na końcu mówię że „Si” bo to na pewno pytanie o jakiś drobiazg– np. czy lubię jajko. Ja tu w pocie czoła wertuje słownik co to „łebo” 5 razy wykrzyczane mi prosto w bębenek, a tu się okazuje że jajko…

Co raz bardziej lubię też wspólne obiady … poza jednym drobiazgiem. Siadam do stołu, przy nim mała Paula, przed nią duża micha pełna zupy, a z zupy sterczy łapa… łapa kurczaka. Widok tych łap które zdarzają się dość często w zupach, znacznie uprzykrza mi popołudniowy posiłek. Okropne wielkie łapy, które co najlepsze przez dzieciaki zjadane są ze smakiem, tak jak każdy obiad- a talerze mają załadowane po sam czubek, aż dziw gdzie oni to mieszczą – tak jak by brak miłości chciały zapełnić jedzeniem.

W zeszły weekend w Tupizie odbywała się olimpiada sportowa w której rywalizowały dzieci i młodzież z różnych domów dziecka i tak zjechały grupy z okolicznych miast. W czwartek poszliśmy na otwarcie tej olimpiady – były inauguracyjny bieg uliczny, pochody, przemówienia, odpalenie znicza, prezentacje drużyn, a na końcu pokaz tańców regionalnych. W przygotowywaniu fiest Boliwijczycy są dobrzy – lubią pochody i parady, i nie przeszkadza im, że taka impreza trwa po kilka godzin. Mnie uroczystość otwarcia, nie ukrywam, trochę się dłużyła… po 4 godzinach wróciłam z maluchami i siostrą do domu. Muszę przyznać jednak, że część z tańcami regionalnymi była świetna – niesamowite są te ich tańce – i co najpiękniejsze widać było pasję z jaką podchodzą do tańca.

Niedzielę spędziłam z najmniejszymi dziećmi – starsze poszły na zawody sportowe z okazji olimpiady. Najpierw poszliśmy do kościoła, a popołudniu bawiliśmy się na dworze. Było rysowanie – zadawanie setki pytań senioracie, czesanie seniority, wpinanie ozdób z papieru w seniority włosy, później znów czesanie seniority, poprawianie wczepionego w seniority włosy stroika. Gdy dzieci zaczęły wypytatywać o kolory polskiej flagi, po prostu przyniosłam im pokazać naszą banderę. I zaczęło się harcowanie… ile radości może dać zwykła flaga 

A olimpiada zakończyła się w niedzielę wieczorem i Tupiza zajęła w niej pierwsze miejsce.