Etiopia, z cyklu Zway: „Zaopiekowani”
Prowadź głębiej niż pójść mogą moje stopy…..
Kolejna odsłona mojej misji. Na pewno nie spodziewałam się, że będzie tak bogata w różnorodne doświadczenia. Piękne choć czasem bardzo dla mnie trudne. Ale to co wymaga więcej wysiłku, chyba bardziej się docenia i pamięta. Dla mnie ta misja jest spotkaniem, wciąż z nowymi ludźmi, z człowiekiem i jego historią, najczęściej niełatwą.
Spotkanie
tym razem w dispensary – nie znalazłam dobrego, polskiego odpowiednika, żeby opisać je jednym słowem, bo szpital, klinika czy nawet przychodnia nie oddają jego sensu. To miejsce gdzie pacjenci są poddawani leczeniu, prowadzone w ramach dobroczynności. Znajduje się zaraz przy wejściu na naszą misję. Mieści się w jednym parterowym budynku, z poczekalnią na świeżym powietrzu. Wewnątrz jest kilka pomieszczeń, sypialnia dla dzieci, sale zabaw oraz łazienki, na tyłach jest zadaszona weranda gdzie najchętniej przebywają pacjenci. Otwarte jest codziennie oprócz niedziel. Pracuje tutaj siostra Anita, Beletu – pielęgniarka oraz laborantka i zarazem tłumaczka Betty.
Spełnia w zasadzie dwie funkcje: udzielanie pomocy medycznej w bardzo podstawowym zakresie, włącznie z wydawaniem leków drugi cel to dożywianie, zarówno na miejscu dla określonej grupy, a także wydawanie chleba i mleka najuboższym.
W zakresie medycznym Siostra jako pielęgniarka pomaga w tylko w oczywistych i jasnych sytuacjach. Kiedy sytuacja wymaga konsultacji lekarskiej, wysyła do lekarza, z którym ma podpisaną umowę i chorzy nie muszą płacić za leczenie.
Najczęstsze problemy, z którymi zgłaszają się chorzy, to tyfus, malaria – w czasie deszczu się nasila, gdyż pojawiają się komary, biegunka, kaszel, problemy ze skórą rany, pogryzienia, co nasila się z powodu braku higieny. Pacjentami są tutaj głównie mamy z dziećmi oraz starsze kobiety, zdarza się też, że właśnie one „pożyczają” od kogoś małe dziecko, aby otrzymać mleko czy chleb. Pewnie boją się ze kiedy przyjdą same nic nie dostaną. Choć siostry w miarę możliwości starają się pomagać każdemu. Bo to miejsce pomocy dla najuboższych, szczególnie z okolicznych wiosek. Zawsze jednak sa jakies ograniczenia, bo możliwości są ograniczone.
By niejadek zjadł obiadek
Feeding program czyli dożywianie dla dzieci niedożywionych. Nie tylko z powodu ubóstwa, ale także z powodu braku apetytu, alergii czy innych chorób, jak nie przyswajanie niektórych składników.
Program obejmuje w jednym czasie około 30 dzieci. Czas trwania dla każdego jest inny, zależy bowiem od tego jak szybko następuje poprawa. Zwykle jest to 2-3 miesiące. Na początku dzieci są ważone, mierzone, mamy opowiadają z czym mają problem. W trakcie trwania raz w tygodniu, powtarzane są wszystkie pomiary, aby mieć obiektywny obraz zmian. Po zakończeniu programu, dzieci objęte są przez jakiś czas monitoringiem, powinny zgłaszać się raz w miesiącu na kontrolę.
Najczęściej przychodzą kobiety z okolicznych terenów wiejskich, dowiadują się o klinice pocztą pantoflową, jedna od drugiej. Czasem Siostra Anita sama proponuje pomoc mamom kiedy przychodzą z chorym dzieckiem, a widać że jest niedożywione.
Program polega na tym, że dzieci nim objęte wraz ze swoimi mamami czasem nawet rodzeństwem spędzają tu każdy dzień, około 8 godzin. W ciągu dnia, w odstępach czasu dostają chleb, mleko faffę (odżywczy kleik), herbatniki oraz leki, wszystko według norm ustalonych przez unicef. W programie dnia jest też kąpiel oraz pranie ubrań. W zależności od tego czy jest tutaj wolontariusz odbywają się też zajęcia dla dzieci i mam. Większość małych dzieci spędza ten czas wtulona w ramiona mam, natomiast starsza ekipa nie opuszczala mnie na krok. Zresztą ich mamy nie pozostawały w tyle. Lepiąc z plasteliny, czy malując farbami.
Na koniec dnia każdy dostaje porcję na kolację i wszyscy odmaszerowują do domów, często podczas tego programu kobiety mieszkają u kogoś w Zway, bo droga do wioski zabierałaby kilka godzin dziennie.
Zwykle chodzę tam w czasie przerw na lunch i czasem popołudniami, bo mam tam kilku małych przyjaciół. Dzieci się sukcesywnie wymieniają, ale zwykle pojedynczo więc stopniowo poznaję wszystkich. Początki były trudne, bo dzieci w większości są małe i często pierwszy raz w życiu widzą białego człowieka, do tego dość wielkiego. Więc jedyną reakcją był płacz, który z czasem rozprzestrzeniał się lawinowo i musiałam się wycofywać. Ale było też kilku odważnych, którzy nie poddali się większości i pobiegli za mną z ciekawością sprawdzić jakie będą efekty naszego spotkania.
W marcu miałam przyjemność popracować tam kilka tygodni, spędzając tam kilka godzin dziennie, więc mam teraz ekipę moich ulubieńców, którzy wyrośli w tym czasie jak na drożdżach. Często dzieci na początku są tak słabe, że nie potrafią nawet samodzielnie stać. Nie uśmiechają się, tylko leżą.
Efekty są naprawdę widoczne, czasem w bardzo krótkim czasie. Odpowiednio dobrane składniki, w małych odstępach czasu, dzieci dopilnowane, aby każde zjadło swoją porcję. Najtrudniej jest z tymi, które nie chcą jeść.
Dni są tutaj spokojne, czasami wręcz chillout …… oczywiście pamiętając, że spotkanie jest spowodowane ubóstwem lub chorobą…..
Ale dzień „pomiarów” kiedy wszystkie wyniki są dobre jest zarazem radosny jak i smutny, bo trzeba się rozstać……
Dzieci „przepływają” przez to miejsce, z dnia na dzień nabierają sił i pojawia się na ich twarzach uśmiech. Bardzo czytelny i oczywisty obraz