Etiopia: Misja misji nie równa
Od kiedy w marcu wszędobylski facebook ogłosił moim znajomym, że jadę na salezjańską misję do Etiopii zostałam zasypana gratulacjami, obawami, pytaniami i dobrymi radami. Oto kilka komentarzy, jakie dostałam od bliższych i dalszych znajomych:
- „Wow! Odważna decyzja”
- „Hanna P. jesteś chyba najbardziej szurniętą osobą jaką znam”
- „Boję się o Ciebie :( to niebezpieczne!!!”
- „A dlaczego z Kościołem? Można pomagać też bez nawracania na siłę”
- „Super! Wracaj bezpiecznie i uważaj na krokodyle”.
Dlaczego misja?
Dla niektórych to świetna zapchaj-dziura na studenckie wakacje. Dla innych okazja do zrobienia czegoś nieszablonowego, bycia podziwianym i być może do zbierania wyrazów wdzięczności od miejscowych ludzi, dla których pojechali pracować. A dla mnie? Chęć wyjazdu misyjnego była we mnie zawsze. Widząc kartki przysyłane przez wujka misjonarza zawsze chciałam też móc pomagać. Tyle sama dostałam: dom pełen miłości, w którym nigdy niczego nie brakowało, sukcesy w szkole i poza nią, możliwość rozwijania talentów, podróże. Chcę to oddać z nawiązką. Ktoś powie, że w Polsce też są biedne dzieci i tu też można pomagać. Owszem. „Tutaj” też przez cały rok angażuję się w wiele akcji parafialnych, charytatywnych. Ale „tutaj” zawsze się ktoś znajdzie na moje miejsce. Natomiast, żeby pojechać „tam” nie każdy ma możliwość (trzymają nas sprawy zdrowotne, finansowe, sytuacja życiowa). Ja mam to szczęście, że moje podanie o wyjazd na misję zostało rozpatrzone pozytywnie. Uznano, że mogę faktycznie przyczynić się do zmienienia kawałka życia dzieci żyjących „gdzieś tam” daleko.
Dlaczego z salezjanami?
Bo te misje mają wstęp, rozwinięcie i piękne trwałe zakończenie. W innych organizacjach zapisujesz się, wysyłasz CV, wpłacasz wkład własny, dostajesz na maila bilety i lecisz. Na miejscu pomagasz. Potem wracasz szczęśliwie i masz piękne wspomnienia. Z nami jest inaczej.
WSTĘP: Przygotowania do wyjazdu trwają min. rok. Cotygodniowe spotkania, miesięczne zjazdy w całej Polsce, niedzielne zbiórki funduszy na misje. Przez parę lat słuchamy świadectw osób które były na misjach, wiemy „czym to się je”. Słyszymy o pięknych i trudnych chwilach, o gościnności i o chorobach tropikalnych, o zapierających dech widokach i biedzie ściskającej za gardło. Mamy spotkania z lekarzami i księżmi. Zdajemy testy językowe oraz egzaminy z modlitw w językach obcych. Prowadzimy zbiórki funduszy i przedmiotów, które zawieziemy do placówki misyjnej, piszemy do sponsorów. Często odbijamy się od zamkniętych drzwi, a czasem spotykają nas miłe niespodzianki.
ROZWINIĘCIE: Misja z salezjanami to przede wszystkim pomoc dzieciom:
- Dzieciom ulicy (pranie ubrania, opatrywanie ran, chwile zabawy),
- Dzieciom w sierocińcach (ubieranie, czesanie, prowadzenie do przedszkola, pocieszanie w smutku i zabawa w radości)
- Dzieciom w szkołach (nauka, pomoc w lekcjach, uatrakcyjnienie programu ciekawymi pomocami edukacyjnymi)
- Dzieciom na obozach wakacyjnych (nauka, sport, zabawa i duuużo tańca) – MÓJ TYP MISJI :)
Nasza misja polega na daniu siebie. My spędzamy z dziećmi czas. Jeśli ktoś się spyta „dlaczego tu jesteś” to odpowiedź jest prosta:
bo Jezus powiedział, żeby kochać bliźnich i ta wielka miłość kazała mi przyjechać do Was, poznać Was i Wam pomagać.
Nie nawracamy na siłę, tym bardziej, że w wielu miejscach zetkniemy się już z chrześcijanami. My ewangelizujemy swoją postawą. Modlitwa przed posiłkiem, codzienna Msza św. To pokazuje, jak wiara może być obecna w codziennym życiu.
ZAKOŃCZENIE: Po powrocie to teraz nasza kolej, by opowiadać o misjach nowym „rekrutom Ducha Świętego”, który przyprowadził ich do salezjanów. Jeździmy do wielu parafii i dzielimy się, czym jest misja. Organizujemy warsztaty, opowiadamy o wierze napotkanych ludzi. W przeciwieństwie do „misji świeckich” nasza misja przynosi największe owoce przez parę lat od powrotu z wyjazdu. Natomiast tak na prawdę to trwa już wtedy do końca życia. Bo misjonarzem się nie bywa. Salezjańskim Misjonarzem się jest!