Cochabamba- miasto pełne kolorów

Mija już nasz trzeci dzień w Boliwii i powoli adaptujemy się do klimatu i wysokości. Zajmujemy się też potrzebnymi nam do rocznej pracy zakupami. Kupiłyśmy dzisiaj na miejscowym targu książki dla dzieci, które zabierzemy ze sobą do Tupizy, do domu, w którym będziemy pracować. Jesteśmy w Cochabambie, mieście miliona mieszkańców, w którym część z nich to ludzie zamożni. To dla nich obok targu otworzono księgarnię, w której ceny są kilkukrotnie wyższe. Frekwencja, jak można się domyślić, kilkukrotnie niższa. Kiedy tam weszłam, poczułam się znowu jak w Europie, pełnej ekskluzywnych sklepów z nowymi, pięknie opakowanymi produktami. Jednocześnie zrozumiałam, że to miejsce nie pasuje do całej reszty, jakby zostało doklejone do pozostałych, idealnie współgrających ze sobą elementów miasta.

Wyobraźmy sobie, że na ulicy Grodzkiej w Krakowie, obok różnych lokali gastronomicznych, stawiamy budkę ze smażonym jedzeniem, plastikowymi miskami na brudne naczynia i drewnianym stołeczkiem. Tak właśnie wyglądają ulice Cochabamby i tak właśnie się je. Wystarczy przepłukać talerz w tej samej wodzie, w której płukało się dziesięć poprzednich i już następna osoba może zjeść w nim pyszny obiad.

W celu wymienienia dolarów na boliwiany (waluta Boliwii to boliviano), również, tak jak w przypadku zakupu książek, można udać się w dwa miejsca: do banku, lub na pobocze drogi. Bank pozornie niczym nie różni się od tych europejskich, poza tym, że przy wejściu stoi żołnierz. Natomiast „kantor uliczny” rzeczywiście znajduje się przy drodze i w jego skład wchodzi: kolorowy parasol chroniący przed słońcem (jesteśmy na 2800 m n.p.m.), duży, odręczny napis „DOLARES” i pan wymieniający pieniądze. Transakcji dokonuje się przez szybę, nie wysiadając z samochodu.

Przechadzając się po mieście zadziwić może również ilość prostych sposobów na zarabianie pieniędzy. Pomysłowość Boliwijczyków nie zna granic. Moje dwa ulubione sposoby na zarobek to żonglowanie na środku skrzyżowania i „parking strzeżony”. Polega on na tym, że gdy zaparkuje się przy niektórych ulicach, które cieszą się niechlubną sławą tych, na których często dochodzi do kradzieży, siedzą ludzie, którzy pytają, czy nie przypilnować samochodu. Zwyczajowo przystaje się na tę propozycję i wymienia kilka miłych słów i uśmiechów.

Oprócz tego na ulicach miasta można naprawić sobie buty albo skorzystać z umycia przedniej szyby w samochodzie. „Skorzystać” to chyba nieodpowiednie słowo. To dzieje się samo, pytań brak, usługa odbywa się bez zbędnych słów, cena: dowolna, zwykle 1 lub 2 boliwiany. Pracują też młodzi chłopcy, można dostrzec ich w warsztatach, na ulicach, kiedy przenoszą narzędzia. A przecież tutaj gdzie jesteśmy, dobiega końca zima, a ferie zimowe niedawno się zakończyły, więc przez cały tydzień chodzi się do szkoły.

Na jednej z głównych ulic miasta

Warto dodać jeszcze kilka słów na temat zasad drogowych. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że po prostu nie istnieją. Samochodów jest wiele i można powiedzieć, że każdy z nich wytycza swój pas, ponieważ pasów jako takich nie ma. Czasami, zamiast białych linii, na drogach stawiane są czerwone pachołki. Jak można się domyślić, wobec braku zasad wygrywa najsilniejszy, a dźwięk klaksonu nieodłącznie towarzyszy przechodniom i przebija się przez głośne uliczne rozmowy. Niezależnie od nielicznych przejść dla pieszych, ludzie przechodzą na drugą stronę ulicy wedle upodobania. Kolorowe busy przemieszczają się po mieście według określonej trasy, jednak na próżno można wypatrywać przystanków czy rozkładów jazdy. Tutaj autobus zatrzymuje się machając ręką i wołając. Jeśli akurat jest pełny, przyjedzie następny. Kiedy- tego nie wiadomo. Żeby wysiąść, trzeba po prostu powiedzieć, że chce się wysiąść. Prościej być nie może.

Już jutro wyjeżdżamy do Tupizy, by zacząć pracę. Żegnamy się więc z tym miastem pełnym kolorów, zapachów, dźwięków i ciepłych i otwartych ludzi. Podobno tam, dokąd jedziemy, ludzie są trochę bardziej zdystansowani. Im wyżej, tym zimniej i tym trudniej się żyje.

Nie możemy doczekać się pierwszego spotkania z dziećmi!

Magda