Ostatnia prosta
Moja Misja w Boliwii dobiega końca. Pisząc te słowa, sama nie do końca mogę w nie uwierzyć. Przecież dopiero żegnałam się z rodziną i przyjaciółmi w Polsce, wyruszając na drugi koniec świata. Dopiero poznawałam te wspaniałe dzieci, a już muszę się z nimi pożegnać.
Pozegnanie z dzieciakami w Tupizie przed miesiacem było najtrudniejszym w moim życiu. Jestem realistką i wiem, że szanse na powrót do Boliwii i ponowne z nimi spotkanie są bardzo nikłe. Dlatego przytulając i całując je po raz ostatni, robiąc z nimi ostatnie zdjęcia, pisząc im ostatnie krótkie liściki (z nadzieją, że coś z naszych rozmów i lekcji, które starałam się im przekazać przez te 8 miesięcy zostanie w ich głowach) czułam przeszywający ból w piersi. Już po kilku tygodniach od tego rozstania gdy przypominam sobie płacz i rozpaczliwe słowa niektórych z nich: „no te vayas”, „no me dejes” (nie odjeżdżaj, nie zostawiaj mnie), trudno jest mi powstrzymać łzy.
Rozpoczynając więc pracę w Hogarze w Santa Cruz de la Sierra, zakładałam, że w tak krótkim czasie nie zdążę się do nikogo tak przywiązać, a tym samym pożegnanie będzie łatwiejsze. Jak bardzo się pomyliłam. Ale po kolei.
W Santa Cruz służę w przejściowym Domu Dziecka – Mano Amiga, w którym obecnie przebywa ponad 40 dzieci w wieku od 6 do 12 roku życia. Zwykle po kilku miesiącach pobytu tu, trafiają one do innego stałego domu dziecka lub pod opiekę dalszego członka rodziny. Historie wychowanków w Mano Amiga są druzgocące. To dzieci wyrwane często z miejsc, w których doświadczyły brutalnej przemocy, molestowania czy skrajnego ubóstwa, żyjąc nieraz na ulicach. Nic dziwnego więc, że po takich doświadczeniach ich zachowania są nieraz bardzo trudne. Ja jestem tu zaledwie kilka tygodni, ale podziwiam pracujących z nimi wychowawców, którzy mimo chaosu, hałasu i nieposłuszeństwa wykazują się dużą cierpliwością i łagodnością wobec dzieci. Niestety ilość personelu nie jest wystarczająca. Te skrzywdzone dzieciaki potrzebują jeszcze więcej miłości, czułości i indywidualnego podejścia, co przy tak dużej liczbie podopiecznych i ograniczonym personelu jest bardzo trudne. I to chyba najcenniejsza rzecz, którą mogą tym dzieciakom ofiarować wolontariusze – chwila sam na sam, indywidualna rozmowa, wysłuchanie ich skarg bez osądzania, przytulenie, pogłaskanie po głowie. Tu jeszcze bardziej uzmysłowiłam sobie, że zaburzenia zachowania dzieci są desperackim krzykiem o pomoc i to jak do tego podejdziemy, kiedy jeszcze są dziećmi, może zaważyć na ich dalszym rozwoju.
Jednocześnie te okaleczone dzieci, niestety niejednokrotnie krzywdzą siebie nawzajem – nie umiejąc poradzić sobie ze swoją złością, niektóre z nich czasem obrażają, biją i upokarzają swoich kolegów. Szczególnie bolesna jest dla mnie obserwacja jednej dziewczynki – Mii, która przy swojej delikatności i ogromnej empatii, postrzeganej przez niektóre dzieciaki jako słabość, pada niejednokrotnie ofiarą nękania. Będąc tutaj otaczam ją płaszczem ochronnym, starając się wynagrodzić jej cierpienia jeszcze większą dawką czułości, broniąc jej gdy jestem świadkiem przemocy, edukując ją jak sama może się bronić, rozmawiając z nękającymi ją dzieciakami i interweniując u personelu, ale ponownie przy tak dużej liczbie dzieci, niemożliwym jest mieć kontrolę nad każdym ich zachowaniem. To doświadczenie stworzyło miedzy mną i Mią silną więź, więc wraca do mnie poczucie bezradności: przecież jestem tu na chwilę i nie obronię tych dzieci przed całym złem tego świata. Mia wraz ze swoim młodszym bratem Aaronem, niebawem trafi do innego, już stałego Hogaru, bo w Mano Amiga każde dziecko przebywa tylko tymczasowo.
Pozostaje mi więc zaufać Bogu, że będzie ich i wszystkie te skrzywdzone dzieci, które poznałam podczas mojej 10-miesięcznej Misji w Boliwii, strzegł na ich dalszej ścieżce.
Kilka słów o projekcie Don Bosco
Placówka, w której obecnie służę w Santa Cruz jest częścią większego Projektu Don Bosco, który skupia 4 ośrodki wspierające dzieci i młodzież w sytuacji dużego zagrożenia. Pierwszy z nich to Mano Amiga, gdzie właśnie pracuję, w którym przebywa średnio ponad 40 dzieci w wieku 6-12 r.ż. To można powiedzieć Hogar tymczasowy, do którego w pierwszej kolejności trafiają dzieci i w którym przebywają do roku, zwykle docelowo trafiając pod opiekę dalszej rodziny lub też na stałe są kierowane do innego Hogaru. Drugi ośrodek to już stały dom dziecka – Hogar Don Bosco, opiekujący się chłopcami od 6 do 18 r.ż. W obu Hogarach historie dzieci, które słyszę są niestety dużo bardziej dramatyczne niż w Tupizie – to często ofiary brutalnej przemocy, molestowania seksualnego, a także nierzadko dzieci wyrzucone z domu i mieszkające na ulicach. Jest to też widoczne w ich sposobie funkcjonowania, gdzie znacznie częstsze są w ich przypadku zaburzenia zachowania. To, co cieszy, to że w Hogarach są otoczone miłością, łagodnością i cierpliwością, dzięki czemu odzyskują poczucie bezpieczeństwa i zaufania – to żywy przykład salezjanskiego systemu prewencyjnego opartego na pozytywnej dyscyplinie.
Kolejny ośrodek – Techo jest czymś w rodzaju ośrodka interwencji kryzysowej – stricte skoncentrowanym na młodzieży żyjącej na ulicach, najczęściej już uzależnionej od kokainy, cracku, kleju, niedożywionej, chorującej na różnego rodzaju choroby, w tym nierzadko gruźlicę, która w Boliwii wciąż stanowi duże zagrożenie. Coraz częściej też do ośrodka trafiają z ulicy chłopcy z poważnymi zaburzeniami psychicznymi.. Chłopcy w Techo są w pierwszej kolejności kierowani na detoksykację, dostają dach nad głową, wyżywienie, opiekę medyczną i psychologiczną. Techo daje im szansę na normalne życie, z której wiele wychowanków korzysta, ale nie da się ukryć, że część z nich ulega pokusie nałogu i wraca do życia na ulicy.
Ostatni ośrodek Barrio Juvenil to ośrodek skoncentrowany na przygotowaniu chłopców do samodzielnego u progu dorosłości. Tam zdobywają fach ucząc się stolarstwa, piekarstwa czy spawania. Większość z nich już pracuje i kontynuuje naukę w szkołach technicznych, a nawet na Uniwersytecie – jeden z podopiecznych studiuje obecnie medycynę.
We wszystkich placówkach przebywa ponad 200 podopiecznych. Niestety w Santa Cruz problem dzieci i młodzieży dotkniętych skrajnym ubóstwem, przemocą, molestowaniem seksualnym, nałogami jest ogromny i z roku na rok jest coraz poważniejszy, stąd liczba potrzebujących jest zatrważająca. Tą smutną rzeczywistość dopełnia niestety minimalne wsparcie ze strony państwa, które nie pokrywa nawet ćwierci niezbędnych wydatków w Hogarach, gdzie warunki i tak są bardzo skromne. Przeraża mnie myśl co stało by się z tymi dzieciakami gdyby nie wsparcie Salezjanów i dobroczyńców na miejscu. Problemów finansowych jednak nie brakuje, ale jak to mówi zarządzający obecnie Projektem ks. Andrzej Borowiec, wzorem ks. Jana Bosko – “Jeśli to dzieło Boże to Opatrzność pomoże”. I tak, rękami darczyńców z całego świata, pomaga już od wielu lat i oby tak zostało.