Misja to nie bułka z masłem

Misja, to dla mnie szereg pięknych lekcji, które dają mi małe, niewinne istoty z domu dziecka, w którym pracuję. To mnóstwo radości, którą czerpię z obcowania z tymi wyjątkowymi osobami. Radości z małych i wielkich sukcesów moich podopiecznych. Na tym aspekcie skupiam się też w moich relacjach z Misji.

Jednak nie da się ukryć, że nie zawsze jest „łatwo i przyjemnie”. Misja to nie bułka z masłem…
W pierwszych tygodniach, zapał i energia pobudza nowego wolontariusza do działania na najwyższych obrotach. Jednak trzeba też przyznać, że z każdym miesiącem coraz bardziej dogania nas rzeczywistość. Ja sama niejednokrotnie doświadczam wyczerpania. Na wielu poziomach. Fizycznym, bo praca w domu dziecka w zasadzie się nie kończy i zawsze jest coś do zrobienia, a my jesteśmy w ciągłym trybie zadaniowym. Wyczerpanie „umysłowe” z kolei wynika w dużym stopniu z ciągłego mówienia w obcym języku (którym ja sama zdecydowanie nie posługuję się tak biegle, jak angielskim). Wymaga więc ciągłego prężenia “mięśni” mózgu, stałej koncentracji, aby dobrze zrozumieć wychowawców i nauczycieli, nie pominąć ważnych informacji, no i oczywiście, aby rozmawiać z dziećmi na rozmaite tematy. Wsłuchiwanie się zaś w ich trudne historie, chęć pomocy i dźwiganie ich trudnych emocji, niejednokrotnie prowadzi do wyczerpania na poziomie emocjonalnym. Do tego dochodzi przebodźcowanie, czyli po prostu wyczerpanie na podstawowym poziomie układu nerwowego. Trzydzieścioro dzieci, przez dużą część dnia skupionych w jednej sali, oznacza ciągły hałas, prośby, krzyki i skargi. Kiedy wracam wieczorem do pokoju, zwykle mam już tylko potrzebę, aby wyciszyć swój umysł i zasnąć. Kolejnym „wyzwaniem misyjnym” są różnice kulturowe i społeczne, które czasem prowadzą do problemów komunikacyjnych.
Nie mogę też zapomnieć o walce, którą mój układ odpornościowy przegrywa średnio raz na miesiąc, konfrontując się wciąż z zupełnie nieznaną florą bakteryjną górzystej Boliwii. Na koniec, oczywiście zwykła tęsknota za domem, bliskimi, przyjaciółmi, znanymi miejscami, a także polskim jedzeniem.

Zapytacie więc – po co to robię? Dlaczego tu jestem? Dlaczego nie wrócę wcześniej do swojego wygodnego i spokojnego życia w Polsce? Odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa i jednoznaczna. Jest trudno, jest ciężko, ale wciąż czuję, że jestem we właściwym miejscu, we właściwym czasie. Mimo wyzwań i trudów, czuję ogromną wdzięczność za możliwość przebywania tu. Wdzięczność za możliwość „dzielenia się sobą” z innymi, ale również za ogrom miłości, który otrzymuję od tych cudownych dzieciaków. Każdy moment radości, równie mocno jak każdy moment trudu na Misji, ubogaca mnie w sposób, którego nie miałabym szans przeżyć w Polsce. To tak unikalne i piękne doświadczenie, że nie sposób porównać je z czymś innym. To nie tylko oddawanie siebie dla innych, ale także (jakkolwiek patetycznie to zabrzmi), droga w głąb siebie, odkrywanie wciąż nowych rzeczy na swój własny temat, choć wydawałoby się, że w wieku 35 lat powinnam znać już siebie całkiem dobrze ;) 

Kiedy więc przychodzą momenty zwątpienia, uczę się uważności, koncentrowania się na tym co tu i teraz, przeżywaniu jak najmocniej i jak najgłębiej teraźniejszości. Przecież czas ucieka mi przez palce. Zanim się obejrzę będę z powrotem w domu. Z jednej strony czekam na to z utęsknieniem, a z drugiej na myśl o pożegnaniu z dziećmi pęka mi serce. Czasem wręcz pojawia mi się paniczna myśl – co jeszcze mogę zrobić w tym krótkim czasie, aby dać tym dzieciom jak najwięcej. Dentysta dla wszystkich podopiecznych odhaczony, okulista odhaczony, psycholog odhaczony. Co jeszcze, co jeszcze mogę? Po czym, znowu przypominam sobie, że najważniejsza na Misji jest obecność i uważność, więc po prostu przytulam ich trochę mocniej, trochę dłużej patrzę im w oczy, trochę częściej głaszczę po głowie i staram się mniej spieszyć, licząc po cichu, że ten ciepły, czuły dotyk zostanie w ich sercach – nawet kiedy mnie już tu nie będzie.