Po dziś dzień…

Tabir to nic innego jak półkolonie. Dzieci podzielone były na siedem grup. W mojej było 15 dzieci a nas wolontariuszy było 5. To były bardzo intensywne dwa tygodnie. Czekałem na to bardzo, ponieważ był to pierwszy raz kiedy na terenie Oratorom miałem jakąś styczność z dziećmi. Pojawiły się też pewne frustracje. Dzieci ćwiczyły naszą cierpliwość a wolontariusze nie zawsze potrafili się dogadać i pojawiały się pewne niesprawiedliwość. Ten czas wypełniony był różnymi grami, zabawami i konkursami. Pomagaliśmy przy wydawaniu posiłków i pilnowaliśmy żeby nasi podopieczni nie opuszczali terenu oratorium. Każdego dnia my, wolontariusze omawialiśmy dany dzień i głosowaliśmy na najlepszego wolontariusza. Byłem bardzo miło zaskoczony ponieważ znalazłem się na 7 miejscu z ilością 36 głosów. Niestety, kiedy skończyły się półkolonie w tęchnącym od życia oratorom zapanowała cisza, znowu praktycznie nikt nie przychodził. W trakcie trwania tabiru siostra Galina za pieniądze z fundacji Pomoc Polakom na Wschodzie zorganizowała skromne paczki z jedzeniem i chemią dla osób starszych. Każdy wspominał czasy młodości oraz jak w tajemnicy uczono się języka polskiego. Sowieci pozwalali ludziom w Korostyszewie mówić po ukraińsku ale za używanie polskiego groziła nawet śmieć.

W niedziele, dzień przed rozpoczęciem roku szkolnego na mszy odbyło się poświęcenie tornistrów. Po ukraińsku Rukzak zapożyczony z niemieckiego albo portfel.

Ja obawiałam się jak będzie wyglądała moja praca w oratorium, biorąc pod uwagę jakimi pustkami ono świeciło przez wakacje. Moja codzienna rutyna kształtowała się powoli i trwa aż do dziś.

Jeśli chodzi o plebanie to wynoszę śmieci, kupuje chleb oraz pomagam przy chorym księdzu. Nie ukrywam, że nie chciałem wykonywać tego obowiązku wykręcałem się z niego i nie podejmowałem inicjatywy przez całe lato. Jednak jeden z księży opuścił parafie i dano mi do zrozumienia że powinienem pomagać. A nie chciałem podejmować się tej pracy bo się brzydziłem oraz obawiałem się, że to utrudni mi przebywanie w oratorom. Ks. Józef jest po wylewie, nie widzi, nie chodzi i nie mówi. Jest rośliną którą trzeba się zajmować. Codziennie robię mu śniadanie i karmię go, a dwa dni w tygodniu to moje dyżury czyli podawanie mu trzech posiłków oraz zmienianie pościeli kiedy się zmoczy To jest najtrudniejsza część mojej misji. Dźwiganie i podcieranie nie należy do przyjemnych czynności, tu wykazuje się najmniejszą cierpliwością oraz empatią. Wolontariusz na misjach to nie jest chodzący święty, a przynajmniej ja. Niejeden raz się złościłem, gdy kilka minut po mianie pościeli i ubrania wszystko było mokre i śmierdzące. Mimo to staram się najlepiej jak mogę.

Oratorium.

Jeśli chodzi o oratorium to codziennie rano idę na świetlice, są tam dzieci od 3 do 5 lat i po prostu bawię się z nimi aż wszyscy zostaną zabrani przez rodziców. Trzy razy w tygodniu od 16 do 18 jest tak zwane przegotowanie do szkoły, dzieci uczą się tam pisać, czytać, liczyć i mówić po angielsku. W życiu bym się nie spodziewał że będę pomagał przy matematyce. Ale kiedy poznajemy alfabet i uczymy się czytać to ja również na tym korzystam. Mój poziom ukraińskiego jest taki sam jak u tych dzieci.

Wieczory to czas spędzony z młodzieżą, ale z początkiem jesieni prawie wszyscy pracownicy portierni zachorowali. A jedna z osób ze zmiany wieczorowej się zwolniła. Więc nie chodziłem do młodzieżowego centrum tylko do młodzieży ale i też byłem na portierni. A co się z tym wiąże? Kiedy przychodzili panowie na tenis albo piłkę nożna musiałem im otworzyć boisko sportowe oraz włączyć światło, potem wziąć od nich pieniądze. A w nocy musiałem zgasić wszystkie światła oraz zamknąć oratorom. Zaczynam mieć fajny kontakt z młodzieżą, nie odczuwam już takiego stresu kiedy mówią do mnie po ukraińsku. Ja sam zaczynam też coraz więcej mówić i rozumieć. Co ciekawe mam lepszy kontakt z młodzieżą z miasta tą niewierzącą, niż z młodzieżą kościelną.

A co robię z młodzieżą? Nic szczególnego. Nie jestem organizatorem nie zacząłem wprowadzać nowych zasad i zmian, nie zrobiłem planu działania oratorium. Tu od dawna nikt nie pracował osoby z portierni nie spędzały czasu z młodzieżą to też byli skazani sami na siebie. Wiedzę jak to funkcjonuje i po prostu się dostosowałem. Gram z młodzieżą w tenisa stołowego, bilarda, warcaby, rumi, kiedyś nawet zagraliśmy kilka razy w tenisa na boisku sportowym. Jak zrobiło się zimno to poprosiłem o kupno herbaty i cukru do oratorom i czasem po prostu rozmawiamy albo słuchamy rosyjskiej muzyki. Bo moja nie bardzo im odpowiada co za skandal….. Ale czasem młodzież słucha starych przeboi. Np kiedyś graliśmy w tenisa do Boney M. W poniedziałki jest dzień wolny i nie wpuszcza się młodzieży oni raczej też nie przychodzą tego dnia. No chyba że na portierni siedzi polak, czasem w poniedziałki tętniło tu życiem. Oratorom teoretycznie jest do 22 ale często o 23 jest zamykane a raz zdarzyło mi się z jednym chłopakiem siedzieć do północy. Nie mam jednak kontaktu z dziećmi w wieku szkolnym tak od 7 do 12 lat ale dzięki siostrze Galinie która angażuje mnie w wiele rzeczy mogę pobyć i z takimi dziećmi. Pomagałem przy mikołaju, z 16 letnim Andrzejem zrobiliśmy na katechezie zajęcia plastyczne. Innym razem na katechezie i polskim lepiliśmy z dziećmi ozdoby na choinkę z pianki termoutwardzalnej albo robiliśmy kartki świąteczne. W Andrzejki odbywa się przedstawienie, występowałem w nim, bardzo fajna przygoda ale nie ukrywam że się stresowałem. Mówiłem po ukraińsku i choć zagrałem kiepsko to otrzymałem mnóstwo gratulacji.

Są takie dni w których wracając do pokoju czułem unoszącą mnie radość i poczucie sensu. Aż ciężko mi na myśl że opuszczę kiedyś Ukrainę. Ale bywały takie dni że ze łzami w oczach leżałem na łóżku czując paraliżujący strach. Czasem szukałem w myślach co mogłoby mnie usprawiedliwić żeby dziś nie iść do oratorom. Od kiedy zacząłem pracować na portierni przestałem się bać iść do młodzieży. Może piszę troszkę niezrozumiale, mam na myśli, że przychodziłem jakby do pracy. Witając młodzież, dając im klucze, rakietki do tenisa czy opowiadając na jakieś pytania wytwarzała się jakaś wieź, zwłaszcza ze zawsze robiłem to z uśmiechem i z czasem zacząłem się tam czuć bardzo swobodnie. Jednak do dziś czuje strach i czasem poczucie otaczającej mnie ciemność. To nie jest tak, że ja sobie zrobię zdjęcie z dzieckiem i idę oglądać film. Musze się zmierzać z wieloma trudnościami. Inny kraj, inna mentalność, inny język, Chciałem pracować z biednymi dziećmi a mam bogatą młodzież bo w Korostyszewie wydobywa i obrabia się granit. W Ukrainie chyba rzeczywiście nie ma klasy średniej, są albo bogaci albo biedni. Czasem też współpraca z księżmi, własne słabości i grzechy, poczucie że niczego tu nie robię, niewidzialna presja której nikt na mnie nie nakłada ale wydaje mi się, że nie takiego wolontariusza się spodziewano, frustracja czy nawet i posmakowanie upokorzenia, to wszystko sprawia, że czasem czują bezsens swoich misji i tego że tu jestem. Mimo to staram się tyle na ile mogę. A siły daje mi ogromna, wręcz zaskakująca mnie życzliwość innych ludzi.

Przepraszam że wpis jest taki długi ale mam nadzieję że się podobał.