Gambia: Misja to ludzie

Jedno z najczęściej zadawanych mi pytań po powrocie z Gambii do Polski dotyczy ludzi. Jacy są, jakie mają ze sobą relacje i jakie relacje mieli z nami. Odpowiedź była krótka. Tak samo jak i w Polsce – ludzie są różni i dlatego te relacje wyglądały różnie. Zacznę od najmłodszych. Większość dzieci to wesołe maluchy, ciekawe, co przygotowałyśmy dla nich każdego dnia w oratorium, lubiące się przytulać i bawić. Zdarzały się jednak dzieci, które zamiast o kolorowankę prosiły o książkę i przerysowywały obrazki, tworzyły ciekawe rysunki, dobrze radziły sobie z puzzlami czy grami pamięciowymi. Były też dzieci bardziej wycofane, wolące siedzieć z boku i wykonywać prace plastyczne samemu. Miałyśmy też grupkę dzieci, z którymi miałyśmy bliższe relacje, więc z daleka biegły do nas na ulicy i odwiedzały nas w domu. To samo dotyczyło młodzieży i dorosłych. Wśród młodzieży panował trend na YouTube’a i TikToka. Często na zajęciach komputerowych starsze dzieci nie wiedziały jak napisać dane słowo ze słuchu, ale wiedziały, co wpisać w wyszukiwarkę, żeby znaleźć zabawny filmik w internecie. Poznałyśmy też ambitnych młodych ludzi, którzy planowali pójść na studia albo byli w trakcie czy powtarzali ostatnią klasę, żeby lepiej zdać egzaminy końcowe i dostać się na wymarzony kierunek. Dobrze się z nimi dogadywałyśmy i nie czułyśmy bariery kulturowej. Wśród dorosłych spotykałyśmy przeróżne osobowości. Miałyśmy do czynienia z biernością, sceptycznym odbiorem naszych pomysłów, niedotrzymywaniem słowa czy kłamstwem. Jednak współpracowałyśmy też ze świetnymi ludźmi – pracowitymi i kreatywnymi, którzy byli słowni i rzetelni.


Ciekawym zjawiskiem (szczególnie wśród młodych dziewczyn) była fascynacja naszymi cechami urody. Chciały mieć takie włosy jak my, skórę, rysy twarzy, ciało. Podczas gdy one same miały właśnie to, do czego dąży wiele kobiet w naszej kulturze – piękne duże oczy, usta, lśniącą, gładką skórę i bujne kręcone włosy. Dużo o tym z nimi rozmawiałyśmy i doszłyśmy do wniosku, że często chcemy tego, co ma ktoś inny. Dostrzegamy piękno drugiego człowieka, nie doceniając własnego.

Każda sytuacja czegoś nas uczy.

Podczas zapisów na zajęcia komputerowe uczniowie dopisywali się jeszcze miesiąc po rozpoczęciu kursu. Same zapisy były na tyle problematyczne, że księża pomagali nam zorganizować uczniów z innych wiosek – jednym z nich była Marie. Przez problemy z komunikacją i odległością, jaką będzie musiała przejechać na rowerze, żeby dotrzeć na lekcje, obawiałam się czy faktycznie uda jej się uczestniczyć w zajęciach. Mimo to, Marie zapisała się na kurs, a nawet była jedną z lepszych uczennic i chciała jak najwięcej się nauczyć. W trakcie kursu dostałam od niej przywiezione specjalnie orzeszki ziemne, a innym razem słodkie ziemniaki. W grupie z Marie była dziewczyna, która również mieszkała kilka wiosek dalej i mając lekcje w szkole od 12:00 do 18:00 przyjeżdżała specjalnie na zajęcia komputerowe na 8:00. To było dla nas duże zaskoczenie. Obie dziewczyny pokazały nam i swoim rówieśnikom, że są ambitne i wytrwałe.

Jak dostrzec dobre strony w trudnych sytuacjach.

W trakcie organizacji szkoleń z pierwszej pomocy, chwilami ilość napotkanych przeszkód była przytłaczająca, a same problemy absurdalne. Na przykład wieczór przed jednym ze szkoleń zamiast ćwiczyć prezentację, organizowałam kucharki do przygotowania obiadu dla nauczycieli, bo dyrektor szkoły tego nie zrobił. Wiele różnych sytuacji, jak spóźnienia czy bierność zapisanych nauczycieli mogły nas frustrować. I może w tamtym momencie tak było. Ale teraz widzę jaka to była lekcja pokory i cierpliwości. Do tego nie mogę zapomnieć, że przy przygotowywaniu tych samych szkoleń miałam wielkie szczęście współpracować z nauczycielem – koordynatorem szkolnego Koła Czerwonego Krzyża, który organizował wolontariuszy na część praktyczną szkoleń. Przed żadnym z nich nie musiałam się martwić o to czy dotrą, bo Ebrima tak zawsze dopilnował wolontariuszy, że pojawiali się na czas w umówionym miejscu. Może na nasze warunki to nic nadzwyczajnego, ale jeśli chodzi o pracę w Gambii – tak dobra organizacja nie była wcale oczywista. Tym bardziej jestem mu za to bardzo wdzięczna. Sama nauczyłam się skupiać na dobrych rzeczach i o nich pamiętać, a z tymi przykrymi jakoś sobie radzić.

Innym takim doświadczeniem była pomoc medyczna w wiosce. Daleko mi do umiejętności pielęgniarskich, ale kontakt z pacjentami w pracy w Polsce czy badania na różnych materiałach biologicznych ułatwiły mi udzielenie takiej podstawowej pomocy. No i nie udałoby się to bez odpowiednich materiałów, jak płyny, maści z antybiotykiem i specjalistyczne opatrunki, które dostałyśmy od jednego ze szpitali w Polsce. Jeśli miałam pewność, że nie jest konieczna wyprawa do lekarza, doszkoliłam się w internecie jak postąpić w danej sytuacji i tak udało nam się pomóc kilku osobom. Oczywiście musimy podchodzić z rozwagą do tego, co możemy znaleźć w sieci, ale w sytuacjach, kiedy nie ma tak łatwego dostępu do lekarza jak w Polsce, internet jest wyjątkowo pomocny.


Wspólnotowa rodzina

Największe wrażenie zrobili na mnie księża misjonarze. Przez 3 miesiące mieszkałyśmy z księżmi i diakonem z bardzo odmiennych kulturowo krajów – Hiszpanii, Peru, Nigerii i Liberii. Każdy z księży miał inną funkcję we wspólnocie (mam wrażenie, że idealnie dopasowaną do ich osobowości). W pewnych kwestiach się nie zgadzali, ale przyświecał im wspólny cel – poznanie potrzeb mieszkańców wioski, ich rozwój i działanie dla dobra lokalnej społeczności. Bardzo dobrze im to wychodziło. Jeden z księży zajmował się pozyskiwaniem funduszy i dopilnowywaniem podjętych działań, np. budowy toalet w szkole. Drugi był menadżerem szkół, tzn. czuwał nad prawidłowym funkcjonowaniem i organizacją pracy w szkołach i przedszkolach, które należały do parafii. Trzeci był rektorem wspólnoty – planował działania wspólnoty i parafii, zajmował się chorymi. Natomiast diakon opiekował się oratorium i organizował jedzenie w ramach programu dożywiania prowadzonego w jednej ze szkół. Byli dla nas jak ojcowie. Choć często wspólne posiłki były pełne śmiechu i zabawnych sytuacji, jak w każdym domu zdarzały się zagorzałe dyskusje i spory. Wiele mogłyśmy się od księży nauczyć, ale przede wszystkim pokazali nam, jak czerpać radość z tego, co robimy. Nauczyli nas tego, że bierność zaprowadzi nas donikąd, ale żeby być efektywnym trzeba działać rozważnie, z szacunkiem do drugiego człowieka, siebie i swojej pracy. Przedłużyłyśmy nasz pobyt w Kunkujang Mariama tak, że zostałyśmy tam jeszcze na święta. O ile sama decyzja była trudna, bo zakładałyśmy, że Boże Narodzenie spędzimy z rodzinami w Polsce, o tyle w trakcie świąt nie wyobrażałyśmy sobie, żeby spędzić je gdzieś indziej niż z naszą wspólnotową rodziną w Kunkujang Mariama. Pasterkę przeżyłyśmy w maleńkiej wiosce (Yuna), w kaplicy bez prądu i żłóbka z figurkami, ale w świetle świec, radosnym śpiewie chóru i zachwycie nad Bożym Narodzeniem.


Na misji nauczyłam się wiele, odkryłam nowe umiejętności, spojrzałam na świat z innej perspektywy i wróciłam do Polski z chęcią do działania i pełna wdzięczności. Myślę, że nie ma przypadków. To, że byłam tam razem z Gabrysią, to na kogo trafiłyśmy na misji, w jakim czasie tam byłyśmy, i czego doświadczyłyśmy, to plan Boga, który jest z nami na każdym kroku w życiu. Musimy dać Mu tylko szansę do prowadzenia nas i Mu zaufać.