Gambia: Chwytaj dzień
Ostatnio mieliśmy okazję uczestniczyć w obchodach 225-lecia zakonu Sióstr Presentation of Mary, które w Gambii pracują już ponad 50 lat. Uroczystość była przepiękna, pierwsze takie nasze bliskie spotkanie z kulturą i lokalnymi tradycjami na szerszą skalę. Podczas mszy świętej w procesji, pośród tańczących dziewcząt wniesiono Ewangeliarz. Niedługo potem równie uroczysta i barwna procesja z darami. Dodatkowo wszyscy odświętnie ubrani, w kolorowe afrykańskie materiały. Potem część artystyczna – występy uczniów z prowadzonych przez Siostry szkół i internatów. Obserwując to, co dzieje się na scenie, snułam refleksje nad tym, jak bardzo ważne jest celebrowanie chwili. Nie tylko tych uroczystych, kiedy coś ważnego się dzieje, ale także tych zwykłych, które czasem nam uciekają. Każdy dzień składa się z tysięcy ulotnych momentów. Trzeba szeroko otworzyć oczy, by móc je dostrzec i czerpać z nich radość. Każda chwila ma znaczenie. Każda jest na swój sposób wyjątkowa. Bo tak naprawdę każda jest darem. I dlatego dziś będzie trochę o tych chwilach. Czasem bardzo zwykłych. Radosnych i smutnych. Ważnych.
JAKIE SĄ NASZE DZIECIAKI?
Chyba nie będzie wielkim odkryciem, jak powiem, że dzieci na całym świecie są takie same. Lubią słodycze, chcą się bawić, najbardziej szczęśliwe są, gdy ktoś im poświęci swoją uwagę. No właśnie – uwagę. Mamy wrażenie, że czasem o to ciężko. Dzieci raczej wychowywane są przez rodzeństwo, niż rodziców. Taka jest kultura, jest to całkiem normalne i nikogo to nie gorszy. Co jeszcze sprawia, że dzieci w Polsce, żyją inaczej niż większość dzieci w Gambii? Sposób spędzania wolnego czasu. I nawet nie o zabawki mi chodzi (których tutaj zwyczajnie prawie nie ma), ale o pracę. Wychodzimy w sobotni poranek z kościoła. Jest jeszcze chłodno, słońce dopiero zaczyna wybijać się zza chmur. Przy kranie spotykamy piątkę dzieci, najstarsze mogło być maksymalnie w 3 klasie, reszta zdecydowanie w wieku przedszkolnym, plus jeden bobas. Czerpią wodę do czterech kilkunastolitrowych baniaków, które potem na taczkach wiozą do domu, oddalonego o około kilometr. Następnego dnia, przyszli do naszego ogrodu po wodę. Okazało się, że ich tata gdzieś wyjechał, a tylko on włączał pompę, w związku z czym, w trakcie jego nieobecności, oni muszą się zatroszczyć o to, by zaopatrzyć rodzinę w wodę. Jesteśmy tutaj już kilka miesięcy, a mimo to, taki widok (który jest zresztą codziennością) ciągle jeszcze nas porusza. Jednak w naszej mentalności dość mocno zarysowany jest obraz dziecka siedzącego wśród masy zabawek, a nie pchającego taczki.
Po spędzeniu 10 miesięcy w Kunkujang Mariama, śmiało mogę powiedzieć, że czuję się tu jak w domu. I tak też wszyscy nas traktują. Znaczną różnicę można zobaczyć jak tylko opuścimy granice naszej wioski. Tam jesteśmy już anonimowe. Często od dzieci słyszymy tak powszechne tutaj tubab minty, co oznacza mniej więcej tyle co „biały, daj cukierka”. U nas w Kunkujang jest zupełnie inaczej. Sporo dzieci znamy po imieniu. Nie są dla nas jakimiś tam słodkimi dziećmi afrykańskimi, ale konkretnymi osobami. Znamy troszkę już ich charaktery i humorki. Oj, zwłaszcza maluchy czasem dają nam popalić swoim obrażaniem się co minutę i próbą wymuszenia czegoś płaczem (w większości przypadków udawanym, który przechodzi po kilku sekundach). Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nie znam wielu skomplikowanych historii ich rodzin i nie wiem dokładnie jak wygląda ich życie codzienne, ale samo to, że zna się czyjeś imię już naprawdę łamie pierwsze lody. Czasem wystarczą drobne gesty, jak połaskotanie, czy zwykłe pozdrowienie, by wywołać uśmiech i sprawić radość. Tak jak pisałam na początku – nic nie jest cenniejsze od poświęconego czasu. Prawie codziennie do naszego domu przychodzą grupy 5-10 dzieciaków, głównie przedszkolaki. I naprawdę uwierzcie, że nie przychodzą po cukierki (które i tak często dostają). Przychodzą po uwagę. Po czas. Po przytulenie. Bo myślę, że zdecydowanie tego im brakuje najbardziej.
CO ZROBIĆ, GDY COŚ POSZŁO NIE TAK?
Pisząc o tym, jak ważne są momenty. Nie mam na myśli tylko tych dobrych, ale także i to co nas zasmuca, denerwuje, powoduje frustrację. Nawet takie doświadczenia są konieczne i istotne, bo to właśnie one nas kształtują i sprawiają, że stajemy się silniejsi. A i na misjach, trudnych doświadczeń nie brakuje. Niemal każdego dnia, kiedy już myślimy, że naprawdę wiemy wszystko i nic nas nie zdziwi, jednak wydarza się coś co mocno nas dotyka. I choć staramy się różne sytuacje zrozumieć i zaakceptować, to jednak często ciężko zachować spokój i nie ulec irytacji.
Tyle razy mówimy o ekologii, o tym, że należy dbać o środowisko, o tym, że śmieci wyrzuca się do kosza, a nie pod nogi. Jednak wciąż nie tylko nasza wioska, ale także i okolica naszego oratorium, wygląda jak wysypisko śmieci. Ciężko nam to pojąć. Kiedyś ksiądz dał dzieciom batoniki, niemal każdy wychodził na zewnątrz i wyrzucał papierek na trawę, przy czym droga do kosza na śmieci była co najmniej taka sama, a może i nawet krótsza. Często sobie coś zaplanujemy, a potem to nie wychodzi. Przykłady można by mnożyć. Podczas prezentacji multimedialnej z okazji 3-lecia obecności salezjanów w Gambii, mniej więcej po 5 slajdzie wyłączył się prąd (oczywiście najpierw czekaliśmy godzinę, aż ludzie się zgromadzą, bo nikt nie przybył na czas, a jak już zaczęliśmy to zaraz musieliśmy kończyć przez brak energii). Z szeregiem przeciwności musiałyśmy się też mierzyć podczas malowania ścian na szkołach i przedszkolach: a to za mało przestrzeni na rozłożenie rusztowania, a to upał taki, że po godzinie trzeba było przerwać żeby nie dostać udaru słonecznego, a to za jasno na użycie projektora, żeby odrysować litery na ścianie, a to wylanie mniej więcej litra farby na pakę salezjańskiej Toyoty. Zapisy na zajęcia komputerowe skończyły się początkiem października, jednak do połowy listopada, dzieci jeszcze przychodziły z informacją, że chcą się zapisać i naprawdę ciężko było im wytłumaczyć, że nie przyjmujemy już nowych osób, bo będą za bardzo odbiegały swoim poziomem wiedzy, od reszty grupy. Ostatnio przyszedł do nas jeden animator z poważnym poparzeniem, które miało miejsce dwa dni wcześniej w oratorium, gdy palił śmieci. Totalnie nie mogłyśmy zrozumieć, jak mógł nikomu przez ten czas nie powiedzieć o tym, co się stało… Ciągle dzieje się coś, co uczy nas bycia bardziej wrażliwymi, bardziej elastycznymi, bardziej cierpliwymi i bardziej kreatywnymi.
W uroczystość Chrystusa Króla, przygotowałyśmy dla dzieciaków kolorowe korony z papieru, które podczas szkółki niedzielnej mieli za zadanie ozdobić. Po mszy świętej, jedna dziewczynka powiedziała mi, że Dominik jest smutny, bo ubrudził całe spodnie mazakiem i jak wróci do domu, to siostra będzie bardzo zła i go za to zbije (jest odpowiedzialna za pranie w ich rodzinie). Totalnie nas ta sytuacja rozbiła wewnętrznie, bo chciałyśmy dobrze, a tu się okazuje, że konsekwencją kilku chwil radości, będzie ból i łzy. Wiadomo, nie jest to nasza wina, ale jednak gdzieś tam po głowie krąży myśl, że to my dałyśmy dzieciom mazaki…
Jak poradzić sobie z uczuciem złości, rozczarowania, frustracji? Odpowiedź jest bardzo prosta. Oddać to wszystko Panu Bogu i uczyć się każdego dnia cieszyć z małych rzeczy. Kiedyś dałyśmy balony dzieciakom, które przyszły do nas ze swoim bratem na zmianę opatrunku. Odeszły już w stronę bramki, nagle kilkuletnia Senabou odwraca się i mówi „thank you very much” (dziękuję bardzo). Tak totalnie szczerze, bez żadnej podpowiedzi, że tak właśnie wypadałoby się zachować. Coraz więcej dzieci do „give me” (daj mi) czy „I want” (chcę), dodaje „please” (proszę) . Coś co na początku wydawało się nie możliwe do nauczenia, teraz staje się coraz bardziej powszechne. Ostatnio ksiądz powiedział mi bardzo ważną rzecz – żeby cieszyć się z małej zmiany na lepsze pojedynczych osób, a nie czekać na jakąś spektakularną zmianę całego społeczeństwa. I nie chodzi tu o to, że chcemy rewolucjonizować życie mieszkańców naszej wioski. Jest ono inne od naszego życia w Europie, ale na pewno nie jest gorsze. Chodziło o pobudzenie ludzi do działania. Do tego by nie czekać aż ktoś inny coś zrobi, ale zacząć działać już dziś. I to udało się między innymi z Alexem, który wcześniej był niesamowicie bierny, a od kilku miesięcy dba o otoczenie naszego oratorium – kosi trawę, podlewa rośliny. I nikt go o to nie prosi i mu nie przypomina. Taka zmiana cieszy. Warto inwestować w młodych, prowadzić szkolenia, spotkania formacyjne. Nawet jeśli miałaby skorzystać z tego jedna osoba.
JAK WYGLĄDA SYSTEM EDUKACJI?
I na koniec tego wpisu, chcę jeszcze opowiedzieć Wam trochę o tym jak wyglądają szkoły. Ogólnie często jak o tym myślę, to przychodzi mi do głowy jedno słowo – chaos. W klasach uczy się około 50 – 60 dzieci. W pierwszych dwóch tygodniach po rozpoczęciu roku szkolnego właściwie nie ma jeszcze ustalonego planu zajęć i normalnych lekcji. Dzieci plątają się bez celu. Sprzątają klasy. Po dwóch miesiącach od rozpoczęcia roku, klasa 12, która za kilka miesięcy będzie zdawać egzaminy końcowe, nie miała wciąż nauczyciela od angielskiego, którego zaczęli szukać oczywiście już po rozpoczęciu roku (tak jak i wszystkich innych brakujących nauczycieli). System edukacji jest totalnie nieefektywny, zważając na fakt, że dzieci w 6 czy 7 klasie dodają i odejmują do piętnastu na palcach. To samo z czytaniem i pisaniem. Mierzymy się z tymi problemami na lekcjach komputerowych. Słabo to wygląda do tego stopnia, że chłopiec z 6 klasy żeby napisać Messi, musiał zdjąć koszulkę, którą miał na sobie i z niej przepisać to nazwisko. Z drugiej strony nie ma się co dziwić. Klasy są bardzo liczne. Panuje w nich niemiłosierny upał. Wszędzie jest kurz. Nauczyciele są przemęczeni – spora część pracuje na dwie zmiany, od 8 do 18. Tutejszy system edukacji musi przejść z pewnością wiele reform, by stać się bardziej efektywnym. Ale myślę, że sporo też zależy od samych nauczycieli. Czasem niewiele potrzeba by urozmaicić lekcje i zadbać bardziej o środowisko pracy. Dla mnie szokiem było to, że w pierwszy dzień funkcjonowania przedszkola, nauczycielki z pomocą maluchów przenosiły wszystkie ławki i krzesełka na tył klas, by zrobić miejsce dla nowych sprzętów, sfinansowanych przez darczyńców z Polski. Oczywiście potem dzieciaki wspinały się po tych starych meblach, z których wystawały gwoździe… Zainicjowałyśmy więc, wyniesienie tego do magazynu w szkole. My z pomocą księdza. Nie nauczyciele, których to klasy były zagracone. I takich przykładów jest naprawdę wiele. Mamy nadzieję, że z czasem, małymi krokami, zmiany nadejdą. I dzieciaki będą mogły się uczyć na wyższym poziomie i w lepszych warunkach.
W ŻYCIU PIĘKNE SĄ TYLKO CHWILE
Każda chwila spędzona w towarzystwie dzieci, zwłaszcza tych najmłodszych, daje nam siłę do działania. Nawet, kiedy jesteśmy zmęczone i zdenerwowane, to wystarczy jeden uśmiech dziecka, by rozwiać chmury, które czasem się nad nami kłębią. Myślę, że niesamowitym bogactwem jest to, że na misje jesteśmy zazwyczaj posyłani dwójkami. Warto mieć obok drugiego wolontariusza, z którym można przepracować trudne momenty, a także dzielić radość. Pan Jezus też wysyłał swoich uczniów dwójkami. Dlatego jestem wdzięczna Asi i Milenie, za towarzyszenie mi podczas mojej – naszej misji.
Drodzy Czytelnicy – żyjcie chwilą. Chwytajcie każdy dzień i wyciskajcie z niego maksymalnie dużo. I pamiętajcie, że… to nie droga jest trudnością. To trudności są drogą. Drogą która prowadzi nas do Nieba.