Boliwia: boliwijska (nie)codzienność

Jesteśmy w Boliwii już trochę ponad miesiąc. Zdążyłyśmy przyzwyczaić się do różnicy czasu (jest u nas sześć godzin do tyłu w stosunku do Polski), a także do klimatu (mniej więcej). Nadal jest jednak wiele rzeczy, które nas urzeka, fascynuje, ale i też zadziwia, zastanawia. Teraz zabiorę Was na małą wycieczkę po naszej boliwijskiej (nie)codzienności. Zapnijcie pasy (albo i nie, bo tu ich nikt nie zapina)!

Wychodzimy przed nasz dom – obecnie jest nim Centro Juan Pablo II (Centrum św. Jana Pawła II). W tym domu mieszkamy razem z siostrą Teresą, która prowadzi ten ośrodek pomocy dla kobiet w ciąży (ale nie tylko). Działa on już od siedmiu lat i w tym czasie skorzystało z niego wiele kobiet i ich dzieci. Co sobotę odbywają się spotkania dla nich, na które siostra stara się zaprosić gości, którzy mogą zaprezentować interesujący temat np. karmienia i opieki nad niemowlakami. W trakcie tych warsztatów, opiekujemy się dzieciakami – organizujemy im gry i zabawy, uczymy także modlitw np. w październiku zaznajamiamy z różańcem.

Bywa też i tak, że jakaś mama z dziećmi potrzebuje schronienia na parę dni – jest wtedy możliwość zatrzymania się w pokoju specjalnie dla nich przygotowanym w Centrum. Jeśli mama ma pragnienie ochrzcić swoje dziecko, siostra Teresa pomaga załatwić formalności w parafii, a także organizuje katechezę , aby przygotować je dobrze do sakramentu.

Wokół miasta widzimy góry – Cochabamba jest nimi otoczona, a sama leży na wysokości ponad 2000 m n.p.m. Ogrodzenia pokryte pięknymi roślinami- egzotyczne kwiaty przykuwają moją uwagę.

Za to wzdłuż ulicy leżą worki z śmieciami. Dlaczego? Ano- dziś dzień, kiedy przez naszą dzielnicę będzie przejeżdżała śmieciarka, wesołą (i nierzadko głośną) melodyjką obwieszczająca swoje przybycie . Na ulicy możemy też spotkać dużo psów. Nie wszystkie są bezpańskie, część całkiem zadbana, nawet z obrożą.

Czas dostać się do centrum. Jedną z opcji jest przejazd trufi (taki minibusik) lub micro (trochę większy busik). Dziś jedziemy zrobić większe zakupy spożywcze, a także rozprowadzić ulotki informujące o działalności naszego ośrodka. Cała podróż to ciekawe doświadczenie. Po pierwsze, trzeba wiedzieć, którędy przejeżdża trufi i czy jedzie w kierunku, w którym zmierzamy. Nie ma tutaj przystanków. Jeśli akurat nasz upatrzony nadjeżdża, trzeba zacząć machać na niego. Nie oznacza to jednak, że zawsze się zatrzyma, albowiem jeśli będzie pełny, kierowca nam odmacha i pojedzie dalej, a nam pozostanie czekać na kolejny, który powinien pojawić się za kilka lub kilkanaście minut. Nie wiadomo kiedy dokładnie, ponieważ nie ma tu także rozkładów jazdy. Uffff, udało się , wsiadłyśmy, jedziemy. Śledzimy trasę na komórce, czy dobrze jedziemy, ale też nie obnosimy się za bardzo z telefonem, bo podobno zdarzają się kradzieże. Następnie musimy wiedzieć, gdzie chcemy wysiąść. Zbliżając się do obranego punktu, krzyczymy do kierowcy np. „Vamos a bajar, por favor!” („Prosimy, będziemy wysiadać!”). Wysiadamy i płacimy po dwa boliviany (ok. złotówki) za osobę. Nie ważne ile się jedzie, czy całkiem mały odcinek czy prawie całą trasę trufi – zawsze są to dwa boliviany.

trufi
micro

Kolejnym przeżyciem dla nas obcokrajowców jest udanie się na coś, co nazywa się „cancha”. Jest to wielkie (ale naprawdę wielkie) targowisko w centrum Cochabamby (ale „cancha” możemy też powiedzieć ogólnie na jakiś plac lub boisko). Można kupić rzeczy taniej niż w sklepach lub supermarketach, a także potargować się. Jest tam dosłownie wszystko, od warzyw, owoców, mięs i innych artykułów spożywczych, przez ubrania, po sprzęt RTV i AGD. Jest to miejsce, w którym zwykle z siostrą robimy zakupy dla Centrum. Potrzeba naprawdę dużych ilości kaszy, mąki, makaronu i innych produktów, aby móc zapewnić śniadanie i obiad dla każdej mamy i dziecka na cosobotnich spotkaniach. Bywa też i tak, że przygotowujemy paczki na wynos z podstawowymi produktami, które mamy mogą wziąć ze sobą do domu i być w stanie przygotować posiłki w ciągu tygodnia. Na „canchi” bywa chaotycznie, mieszają się zapachy, jest dużo ludzi, każdy próbuje coś sprzedać, głośno zachęcając do kupna. Trzeba też mieć oczy dookoła głowy, aby nie stracić co nieco ze swojego portfela.

Oddalone kilkanaście kilometrów od Cochabamby jest Quillacollo. W tej miejscowości znajduje się popularne wśród Boliwijczyków sanktuarium Matki Bożej z Urkupiña. Przez cały sierpień szczególnie tłumnie odwiedzają oni to miejsce, a 15 sierpnia mają miejsce najważniejsze obchody. Przy głównym placu miasta świątynia, w której znajduje się figura Maryi ubrana w tradycyjną sukienkę.

Przed Mszą pod ołtarzem ludzie ustawiają kwiaty i zdjęcia swoich bliskich zmarłych, w intencji których będzie odprawiona Eucharystia. Obok kaplica, pełna zapalonych świec.

Jadąc główną ulicą miasta, kawałek dalej znajduje się Calvaria, na którym to wzniesieniu jest kaplica z figurą Matki Bożej. Z tyłu kaplicy także widać figurę i to właśnie tam kończy się długa kolejka ludzi trzymających w ręku np. sztuczne banknoty, małe domki, autka itp. Wszystkie te rzeczy można kupić w drodze na górkę. Po co to robią? Chcą otrzymać błogosławieństwo, aby w następnym roku odpowiednio: zarobić dużo pieniędzy, wybudować dom, kupić samochód itd. Na następny rok, jeśli prośba się spełni, pielgrzymują tam ponownie, aby podziękować za wysłuchanie modlitwy.

Ponadto wokół kaplicy, ma miejsce np. błogosławienie przez posypanie głów czymś w rodzaju confetti. Ludzie modlą się, śpiewając i tańcząc, ustawiają ołtarzyki.

Tradycyjnie można również odłupać kawałek skały z miejsca kultu i zabrać ją do domu na pamiątkę. Dziwne, ale i fascynujące miejsce, gdzie katolicyzm miesza się z lokalnymi wierzeniami.

Podsumowując, te pierwsze tygodnie w Boliwii były dla nas wprowadzeniem w nową kulturę, często tak odmienną od naszej polskiej. Pewnie, przez kolejne miesiące na misji, dużo rzeczy nam spowszednieje, ale też i niejedno zaskoczy.
Polecamy siebie i Centrum św. Jana Pawła II Waszej modlitwie. Z Bogiem!

Figura Cristo de La Concordia