Szkolne powroty, czyli syndrom „matki wariatki”

Koniec stycznia to czas pożegnania z wakacjami. Jak to zwykle w życiu bywa, jednym przychodzi to łatwiej, inni mają z tym trudności.
Wakacje na placówce w Tupizie to czas  przypadający na grudzień i styczeń. Jeśli dodać do tego fakt, że tutejszy grudzień jest znacznie cieplejszy od polskiego sierpnia a dodatkowo święta Bożego Narodzenia mieszczą się w okresie wakacyjnym, może to wywołać lekką konsternację.
Jakie były nasze wakacje? Krótkie!
To odpowiedź każdego ucznia, niezależnie od miejsca zamieszkania. I ja się pod tym podpisuję. Jak śpiewał Jacek Kaczmarski „nie liczę godzin i lat”. Dni przestały być wyznacznikiem zmiany daty, biegną zbyt szybko. Nim się człowiek spostrzeże mijają tygodnie jak nie miesiące, więc i wakacje szybciej się skończyły niż zaczęły.
Były to jednak chwile pełne, choć z nieco większą swobodą działania.
Ale kolejno, bo jeszcze coś pominę i będzie mi żal opuścić na to kurtynę blogowego milczenia.

Okres wakacyjny był obfity w najróżniejsze uroczystości, o błogim lenistwie mowy być nie może.

Początek grudnia to absolutorium dwóch naszych wychowanek (zakończenie edukacji w szkole średniej). Możecie wierzyć mi na słowo, że fiestę z tej okazji bez grama przesady można porównać do polskiego wesela. Poczynając od ilości gości, przez tony jedzenia, które przygotowywał cały sztab kobiet pracujących w kuchni, na zapleczu muzycznym skończywszy. Ciekawe to doświadczenie, zwłaszcza, gdy mam w pamięci swoje zakończenie studiów, które na tamten czas w mojej opinii nie wymagało celebrowania. Co kraj to obyczaj.

Kolejny wakacyjny akcent to bierzmowanie, do którego przygotowywały się 3 dziewczęta z naszego hogaru (domu). Ciekawym jest, że obie te uroczystości, podobnie jak fiesta kongregacyjna Sióstr Służebniczek Dębickich przypadająca na święto Niepokalanego Poczęcia 8 grudnia, odbywały się na przestrzeni 4 dni. Nie muszę chyba podkreślać, że jak fiesta, to uroczysty obiad i goście. Tak więc świętowanie i przygotowanie do niego zdecydowanie było na wysokich obrotach.

Bywały jednak i dni spokojniejsze, z dużą dozą swobody działania. O ile zajęć i aktywności nie brakowało, tak mogłam rozplanować je bez zbędnego pośpiechu i zegarka w ręku.
Prace manualne, farby, plasteliny, wycinanie, tworzenie zabawek z butelek, kuchenne rewolucje i eksperymenty naukowe, to zdecydowanie wakacyjna codzienność.
Z resztą zobaczcie sami!
Zwieńczeniem wakacji była wycieczka nad rzekę, która pozwoliła nam wypocząć, złapać oddech przed czekającymi nas wyzwaniami ale również i wyszaleć się, bo energia z naszych dzieci wylewa się jak lawa z naszego fioletowego wulkanu…
A jak się rozpoczął ten rok szkolny?
Baaardzo pracowicie.
Jak wyglądają polskie realia, każdy wie.
Plecak, piórnik, zeszyt taki by okładka podobała się właścicielowi i pasowała do przedmiotu szkolnego…
A teraz wyobraźcie sobie, że w Boliwii każdy nauczyciel podaje listę potrzebnych przyborów a dzieci jest dwudziestka czwórka.
Mundurki, wywiadówki i zeszyty… Zeszyt duży i mały, segregator, teczka, każde z nich zgodnie z wymaganiami nauczyciela musi być oprawiony w odpowiedni kolor z białymi elementami.
Każdy zeszyt to obowiązkowy rysunek na pierwszą stronę, który musi być wykonany odręcznie a jeśli w zeszycie są podrozdziały, to może ich być nawet 7 dla samej biologii. Pierwsze 3 tygodnie to dni iście płodne w manualne wyzwania zwane „CARATULA ” czyt. rysunek w zeszycie. Oprócz tego oczywiście standardowe obowiązki szkolne z pracami domowymi na czele realizowane przez 5 placówek szkolnych, w których edukacje odbierają nasi podopieczni.

O ile lęk we mnie budziło pokonanie drogi na dystansie hogar (dom) – szkoła, bo dzieci żywiołowe i wyrobione nawyki często idą w zapomnienie, tak zostałam mile zaskoczona. Dzieci wszak pełne energii ale pięknie maszerujące do szkoły, bez zbędnego rozbiegania i zadowolone w parach. Ot słodki owoc wcześniejszej pracy nad dobrymi nawykami 🙂.

Jeden z naszych podopiecznych zakończył edukację w przedszkolu, i razem ze swoimi starszymi kolegami maszerował do nowej szkoły. Duże emocje – obawy mieszające się z ciekawością i rozpierającą dumą. Wpierw uroczysty apel, kolejno zapoznanie nowego miejsca i kolegów, pierwszy raz w nowej ławce. Moja perspektywa to nieustanna obserwacja mimiki naszego pierwszaka i okazywanie zachwytu faktem rozpoczęcia edukacji na wyższym szczeblu, który zapobiegał wybuch płaczu a rozbudzał dumę z bycia dorosłym uczniem. A kiedy stwierdzasz, że już jest dobrze i zostawiasz „maleństwo” w klasie by samo mogło zmierzyć się z nową sytuacją, sprawdzasz jeszcze przez okno sali czy aby na pewno stan nie uległ pogorszeniu.
Ot, jakby „matka wariatka”…