Sudan Południowy: 70km do nowego rozdziału
Nie czekałam na Boże Narodzenie w tym roku. Może inaczej… nie spodziewałam się, że przyjdzie. Mimo ogromu przygotowań do tego dnia – butelek przerabianych na gwiazdę betlejemską czy próba zrobienia figurki dzieciątka Jezus, ubierania jednego pastuszka z jakieś 78 razy jednego dnia bo za każdym razem… no coś się rozpięło albo kolor jednak nie ten. Z takich ekstra dodatków do całego naszego świątecznego programu wystawianego na ulicach Wau – dostali nawet owce. Niestety cieszyła się swoim życiem tylko jakieś dwie godziny. Pisząc ,,owca” mam na myśli mieszankę pianek, moskitiery i rolek od papieru toaletowego. Biorąc pod uwagę nakaz specjalnej opieki nad owcą, jaki dostały dzieci, a długość jej życia – normalna owca by pewnie zwiała gdzie pieprz rośnie w trybie intercity albo i nawet pendolino. Poniedziałek – ostatni dzień, odwiedziliśmy szpital i trzy inne części naszego miasta.
Kiedy odczułam, że naprawdę przychodzą Święta? To zdecydowanie nie był ten moment, kiedy zobaczyłam datę 24 grudnia na moim laptopie czy gotowałam rosół zamknięta w jednej kuchni z kozą (dostaliśmy jako prezent, ma na imię Buddy The Goat) a Ala podtrzymywała drzwi, żeby ta nie uciekła albo żeby psy nie objęły ją specjalną opieką, bo już wiemy jak troska tego typu się kończy. To nawet nie było wtedy, kiedy zadzwoniłam do mojej rodziny, żeby chociaż tak móc spędzić z nimi wigilijną kolację. To był czas, kiedy siedziałam na schodku od hallu, w którym zaraz miała odbyć się pasterka. Kilka minut przed północą. Nasze dzieciaki zdążyły już zasnąć gdzieś na ziemi z tego wszystkiego. Ja siedziałam i patrzyłam się w niebo i właśnie przeżywałam swoje prawdziwe Boże Narodzenie. Nie wiedziałam, czy w tym roku do mnie przyjdzie. Ciężko odczuć coś w całkowicie innej scenerii, kiedy przez 20 lat świętowało się zawsze tak samo. Na niebie zobaczyłam spadającą gwiazdę i zaraz rozpoczęła się msza. Nie wszyscy mieliśmy miejsce w środku budynku, dlatego ludzie otwierali każde możliwe okno, szukali każdej możliwej dziurki, żeby zobaczyć, co się tam dzieje. Śpiewali, tańczyli, ich twarze wyrażały jedno: On przyszedł. Za to nasze maluchy…weszły już na etap smacznego chrapania.
W drugi dzień Świąt z samego rana zapakowaliśmy nasze auto i wyruszyliśmy do Tonj – miejscowość oddalona o jakieś 70km, przy południowosudańskich standardach ok. trzy godziny drogi w porze suchej. Odwiedzamy pracujące tutaj siostry z okazji Świąt i my – wolontariusze – zostaniemy tutaj do 2 stycznia. Mamy czas na zorientowanie się, czym tutejsza placówka się zajmuje, podsumowanie swojej pracy przez ostatnie miesiące, jak zmieniła się nasza perspektywa, zastanowienie się też, co dalej. Tonj jest bardzo małą miejscowością i wygląda tak, jak mniej więcej każdy widzi Afrykę w swojej wyobraźni, albo jak jest ona pokazywana na większości zdjęć w internecie. Kładąc się spać zazwyczaj słychać gdzieś w oddali odgłosy bębnów czy cykad. Nie, nie krążą wokół nas żadne żyrafy czy zebry. Praktycznie wszystkie takie zwierzęta uciekły ze względu na wojnę, jaka jeszcze kilka lat temu się tutaj rozgrywała. Jedyne, co do tej pory mogliśmy zobaczyć, to małpy, które przebiegały nam drogę.
Od pierwszego dnia już zaczynamy swój objazd pod przewodnictwem siostry Miriam. To ona przyjechała jako jedna z pierwszych salezjanek na teren Sudanu Południowego, który wtedy jeszcze tak naprawdę nie istniał jako państwo. Jest więc dosłownie chodzącą historią tego miejsca.
Zabiera nas do ośrodka rolniczego, jaki utworzyła tutaj dla kobiet, aby te mogły sprzedawać swoje uprawy na targu i zarobić coś dla swojej rodziny. Może nad wyraz nazwałam to ośrodkiem rolniczym. Na nasze standardy to raczej kilka pól, magazyn i dostęp do wody, dzięki którym kobiety mogą coś uprawiać. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę, jak wielkie znaczenie odgrywa to miejsce dla niektórych rodzin, jak najbardziej zasługuje na takie miano.
Kiedy jakaś kobieta nie może przyjść do pracy z różnych powodów, zastępują ją jedno z jej dzieci. Dla nich specjalnie siostra Miriam zorganizowała nauczyciela, który przychodzi i udziela im lekcji pod jednym z drzew. W planach jest powiększenie całego ośrodka oraz wybudowanie dodatkowego budynku dla pracownic. Salezjanie dostali ogromny teren w Tonj od rządu do zagospodarowania właśnie w ten sposób.
Mamy też okazję zobaczyć lokalną, przyrzeczną produkcje cegieł, ośrodek misyjny, rozgłośnię radiową, szpital oraz klinikę dla ludzi chorych na AIDS. Osoby w poważnym stadium choroby umieszczone są w klinice, natomiast do pozostałych leki dostarczane są do ich miejsc zamieszkania. W samym Tonj około 180 osób objętych jest taką opieką.
Wchodzę do jednej z sal i witam się z kobietą leżącą zaraz przy drzwiach i dosłownie w tym samym momencie za swoimi plecami słyszę krzyczane powitania: ,,Good morning!”, ,, Salam!” (arabski) ,,Ciba!” (język plemienia dinka). Używamy tego kiedy chcemy się przywitać. Jak za ,,salam” mogę dać sobie rękę uciąć, że tak to brzmi i się pisze, tak za eksperta od dinka zdecydowanie się nie uważam. W naszym Wau mamy mało styczności z tym językiem. W sali była jeszcze jedna kobieta, leżąca na drugim końcu sali i przysłonięta moskitierami, dlatego też jej początkowo nie zauważyłam. Bardzo chciała, żebym podeszła do niej i po prostu się przywitała. Nie było mowy, żeby jedna czy druga kobieta mogły znaleźć chociaż trochę siły i wstać z łóżka, gdyż obydwie wyglądały dosłownie jak cień człowieka.
W nasz przedostatni dzień pobytu jedziemy do Ośrodka ,,Leprosy” (ang. Leprosy- trąd). Jest to miejsce oddalone o ok. 20 minut autem. Przysłonięte trawami, niewidoczne, dosłownie w środku niczego. Jest to ośrodek utworzony dla ludzi wykluczonych ze społeczności, która po prostu się ich boi. My jednak tropem siostry Miriam witamy się tam prawie z każdym. Niektóre dłonie są tak szorstkie, że przypominają korę drzewa. Choroba wygina ich stopy, palce – niektórzy już dawno je stracili, uderza też w narząd wzroku i słuchu. Spotykamy kobietę, która ma wypaloną skórę na obu łydkach. Choroba tak znieczuliła jej ciało, że nie poczuła nawet, kiedy stała w ogniu. W ośrodku mieszkają całe rodziny, na każdą przypada jeden pokój. Mają zapewniony dostęp do wody, opiekę medyczną a dla dzieci wybudowano małą szkołę. O pożywienie muszą dbać sami. Tak tworzą swoje małe miasto, wspólnotę, rodzinę – ludzi, których już nikt nie chce przyjąć.
To, co tutaj opisałam jest pewnie jakąś jedną milionową tego, co naprawdę zobaczyłyśmy i przeżyłyśmy. Przydałoby się napisać książkę, a nie publikować krótki wpis na blogu. Jutro wracamy do Wau, a ja dzięki Tonj do swojego życia mogę dodać nowy rozdział, którego fragmenty może nigdy nie zostaną opublikowane, ale stanowią jeden z najlepszych prezentów, jakie mogłam dostać na tegoroczne święta.