Boliwia: Praca misjonarzy w wysokich górach

Na początku wszystko wydawało się niesamowite, takie inne. Inna roślinność, albo jej całkowity brak, wysokość, która przyprawia o ból głowy, brak ulic asfaltowych, niebezpieczne wąskie drogi przez góry,  ludzie niżsi, zamknięci, patrzący na nas z lekkim zaciekawieniem ale też z obawą. Czy po roku czasu coś się zmieniło? Ludzie patrzą tak samo, tylko ja się już przyzwyczaiłam. Zaakceptowałam, przyjmuję ludzi, kulturę, taką jaka jest. W podróży na niebezpiecznych drogach smacznie śpię. A co myślą księża, misjonarze i misjonarki, którzy na misji są dłużej niż mieszkali w swoim ojczystym kraju? Z czasem nowe zwyczaje stają się dla nich po prostu normalne, przestają zaskakiwać. Pochody, święcenie wodą na każdej mszy czy przynoszenie zdjęć zmarłych na mszę nie dziwią. Takie tu mają tradycje.

Dzięki misjonarzom z naszej parafii miałyśmy okazję odwiedzić kilka wiosek, nierzadko odległych o 2-3 godziny jazdy autem terenowym. Aby do nich dotrzeć trzeba się przeprawić przez góry i rzeki, przez miejsca, które wydają się zupełnie niezamieszkałe. Czasem jednak pojawiały się zwierzęta – lamy lub kozy, następnie niewielkie domostwa. Mieszkańcy tupizeńskich gór zajmują się hodowlą tych zwierząt, jednych z niewielu gatunków, które potrafią żyć w surowych warunkach klimatycznych na wysokości 3 –4 tysięcy m n.p.m. Utrzymują się ze sprzedaży kozich serów, wełny lam i mięsa. Gdy zdarzy się, że wioska znajduje się trochę niżej i ma dostęp do rzeki, mieszkańcy uprawiają w jej pobliżu kukurydzę, ziemniaki, bądź opiekują się sadami z brzoskwiniami, które są przysmakiem regionu.

Do wioski Chilcobija, która znajduje się na wysokości 4050 m n.p.m. zabrał nas ksiądz Carlos. Jest to mała wioska, założona przy kopalni złota. Wszystkie domki ułożone są w szeregi i wyglądają identycznie. Zamiast psów na ulicach można spotkać lamy. Z powodu położenia, wysokości, na której się znajduje nawet w lecie jest tam zimno, zaś w zimie podobno ziemia zamarza i pojawia się śnieg, a temperatura cały czas utrzymuje się w okolicach zera. Małe mieszkanka nie posiadają ogrzewania. Mieści się w nich łóżko, stolik, szafka. Kuchnia jest na zewnątrz. Trudno sobie wyobrazić życie w takim miejscu. Jednak większość domków wygląda na zamieszkałe, tu jest praca, więc są i chętni ludzie, by tu mieszkać. Wszyscy mężczyźni pracują w kopalni przy wydobyciu złota. Dla dzieci jest wybudowana mała szkoła a kobiety czekają w domach na swoich mężów i pociechy z obiadem. Rytm życia oparty jest na zmianach, godzinach pracy w kopalni. Ksiądz odwiedza to miejsce nie częściej niż raz na dwa miesiące.

W tym miejscu pomagałyśmy przy mszy, śpiewem, czytając czytania oraz dając świadectwa, tłumacząc kim jest wolontariusz. Tutaj mało kto zna takie słowo, ciężko jest im zrozumieć, że można robić coś za darmo bez oczekiwania czegoś w zamian, tylko poświęcać swój czas, swoją pracę by pomóc innym, będąc osobą świecką. Tak to może tyko ksiądz bądź siostry zakonne. Opowiadałyśmy o tym, że warto w ten sposób pomagać i każdy z obecnych może zrobić coś dobrego dla drugiej osoby. Przyszło dużo młodzieży, słuchali zafascynowani i pytań też mieli co niemiara.

Każdy wyjazd na wioski z księżmi był niesamowitym doświadczeniem. Jechać 2 godziny, żeby odprawić mszę dla 5 osób, które czekają na tę mszę rok bądź dłużej, to niesamowite przeżycie. Praca misjonarzy w naszej diecezji wymaga spędzenia wielu godzin za kierownicą. Z księdzem Mario byliśmy w miejscu, gdzie mszy świętej nie było już od paru lat. Czytałyśmy czytania na mszach prowadzonych w szkołach, do których dzieci codziennie pieszo pokonywały wiele kilometrów przez góry.

Tak wielkich, pięknych, czarnych i zaciekawionych dziecięcych oczu jak podczas katechez i spotkań z dziećmi jeszcze nigdy nie widziałam. Łapały każde słowo wypowiedziane przez księdza czy przez nas i miały mnóstwo pytań, tak bardzo były ciekawe świata. Jedna wioska, gdzie ksiądz Pasqual prowadził katechezę dla dzieci była bardzo daleko od miasta, prawie nikt nowy jej nie odwiedza, przez co wszyscy się znają, nowe twarze były więc wielką atrakcją dla dzieci. Tak bardzo chciały się czegoś dowiedzieć, że aż miło było opowiadać. Gdy pytały się skąd jestem, zaciągnęły mnie do sali szkolnej, by poszukać na mapie, gdzie się ta Polska znajduje. Czy można tam pojechać autobusem? Samolotem? A to bezpieczne? Pytaniom nie było końca.

W czasie po świętach Bożego Narodzenia pomagałyśmy także księdzu oraz siostrom Służebniczkom Dębickim rozwozić prezenty dla dzieci mieszkających we wioskach. W każdym takim miejscu ksiądz odprawiał mszę świętą bądź liturgię słowa, następnie wszyscy razem jedliśmy tradycyjną babkę „paneton” popijając kakao. Na koniec dzieci dostawały świąteczne prezenty.

Prostota życia. Dzieci, które innego życia nie znają. Mają mnóstwo rodzeństwa, od pokoleń funkcjonuje taki model rodziny, dzięki czemu posiadają niezliczoną liczbę wujków i ciotek rozsianych po całej Boliwii oraz w sąsiadujących krajach. Jak to możliwe, że przy tak licznych rodzinach dzieci trafiają do domu dziecka? Wśród dziesiątek krewnych często nie znajduje się ani jeden, który byłby w stanie zająć się dziećmi od dalszej kuzynki, kuzyna. Bądź też stwierdzają, że w Domu Dziecka będzie im lepiej. Będą mieć zawsze co jeść, gdzie spać, nowe ubrania i łatwy dostęp do edukacji. Dzieci z Domu Dziecka w Tupizie w większości pochodzą z mniejszych wiosek i uwielbiają w dni wolne jechać za miasto, oglądać jak pasą się kozy czy lamy i wspominają, jak to kiedyś oni pomagali rodzicom przy zwierzętach. Lubią bawić się w poszukiwaczy i szukać kształtnych kamieni, bądź najbardziej błyszczących, bo przecież to może być złoto! Tu w Boliwii jest tyle złota!