„Hakuna Matata” w kongijskim oratorium
Życie „po salezjańsku” to życie w oratorium. W miejscu, w którym najmłodsi spędzają aktywnie czas, uczą się, rozwijają pasje, zdobywają nowe umiejętności, nawiązują relacje z rówieśnikami i z Bogiem. To miejsce nieustannie tętniące życiem i radością, o czym mogliśmy przekonać się działając w naszym poznańskim oratorium na Winogradach. To dzięki temu miejscu nasze życie zmieniło się, stało się bogatsze. Relacje z dziećmi i animatorami wypełniły nasze serca. To w oratorium miały miejsce nasze zaręczyny, boskie soboty, półkolonie i inne niezapomniane chwile. I właśnie to doświadczenie przeważyło szalę przy podejmowaniu decyzji o naszym wyjeździe misyjnym.
W Kinszasie musieliśmy odnaleźć się w zupełnie odmiennych realiach życia codziennego dzieci i młodzieży. Realiach, w których systemowa edukacja czy regularne spożywanie posiłków, są dla wielu nieosiągalne. Misjonarze oraz wychowawcy starają się odpowiedzieć na ich potrzeby. W wielu przypadkach zapewne odgrywają decydującą rolę w ich dalszym losie, dając nadzieję na lepsze jutro. Jedną z takich osób jest Joseph Than, brat salezjanin, misjonarz z Wietnamu, z powołaniem do wychowywania w duchu Księdza Bosco, odpowiedzialny za oratorium w naszej placówce salezjańskiej – Masina 2.
Przebywa w Kinszasie półtora roku i został posłany na misję razem ze swoim przyjacielem Lamem, który również jest odpowiedzialny za oratorium w sąsiedniej wspólnocie. Jego codzienną, wytrwałą służbę cechuje olbrzymia pokora i chęć do współpracy, która wydawać by się mogło, że nie ma końca, bez względu na zmęczenie. To także niegasnąca motywacja do pracy krok po kroku, która przynosi długoterminowe efekty, niewidoczne na pierwszy rzut oka. Opowiadając nam wieczorami o swojej misji i pracy z dziećmi, pewnego razu zobrazował ją porównaniem do bambusa, którego zbyt gwałtowne naginanie spowoduje pęknięcie, natomiast wykonywane powoli, krok po kroku, ukazuje jego wytrzymałość i elastyczność.
Praca misjonarza ma swoje blaski, ale też i cienie. Codzienne wysłuchiwanie próśb o pieniądze, ubranie, jedzenie i wodę, to próba charakteru, cierpliwości, zaufania do stosowanych metod wychowawczych. To rozmowy o potrzebach, często tych podstawowych, podczas których niełatwo znaleźć alternatywy i ukierunkować myślenie młodych ludzi na pozytywne aspekty kongijskiego życia.
Obserwując jego codzienną pracę z dziećmi i młodzieżą, radość z małych rzeczy, przyjacielskie gesty objęcia ramieniem czy przybicia piątki na dziesiątki wyuczonych sposobów, wiemy że misje mają sens, że bez posługi misjonarzy, odnalezienie nadziei w życiu dla wielu byłoby bardzo trudne.
Joseph ujął nas niegasnącym optymizmem, w momentach naprawdę niespodziewanych. Często w momentach trudnych, gdy wyjazd misyjny pokazywał także swoje drugie, wymagające oblicze. Gdy ujawniały się skłonności do narzekania, gdy czasem rzeczywistość rozmijała się z oczekiwaniami, jego szeroki uśmiech i słowa: oza malamu? hakuna matata! (jak się masz? nie martw się, będzie dobrze!) podnosiły nas wielokrotnie na duchu.
Po powrocie do Polski to właśnie doświadczenia z poznania takich ludzi jak Joseph będą tymi najcenniejszymi, o których będziemy opowiadać najczęściej naszym najbliższym. To doświadczenia, które zostaną z nami na zawsze. Nie zapomnimy o naszym przyjacielu, i tak jak prosił Józio będziemy modlić się za niego i innych misjonarzy za ich codzienną, wytrwałą pracę z dziećmi w myśl zasady petit à petit , czyli krok po kroku.
M&D