Wróciłyśmy z misji!
Po intensywnym tygodniu misji w Tupizie i po długiej, 20-godzinnej podróży zepsutym busem, udało nam się wrócić do naszych obowiązków w Cochabambie. Jednak jeszcze długo będziemy wspominać tą słynną (w naszym wolontariacie) Tupizę, gdzie od wielu lat, każdego roku przyjeżdża dwójka wolontariuszy, aby wspomóc siostry Służebniczki w prowadzeniu domu dziecka.
My jednak znalazłyśmy się tam z innego powodu. W Tupizie, co roku Redemptoryści organizują tydzień misji w pobliskich wioskach. Z tego względu też angażowani są wolontariusze z całej Boliwii, zarówno księża, siostry zakonne, jak i wolontariusze świeccy, wśród których znalazłyśmy się my.
Już pierwszego dnia po przyjeździe, na spotkaniu organizacyjnym zostałyśmy rozdzielone do 5 ekip misjonarzy. W mojej grupie znalazły się dwie siostry zakonne: s. Liliana i s. Gloria, oraz padre Juan Carlos. Każda grupa otrzymała też listę wiosek, które należy odwiedzić. Na naszej liście widniało aż 13 nazw, których nawet nie umiałam wymówić m. in. Chuquiago (które dla mnie pozostanie już na zawsze jako Chicago). Ustaliliśmy, do której miejscowości pojedziemy w pierwszy dzień oraz o której godzinie wyjeżdżamy i na tym skończyła się cała część organizacyjna.
Następnego dnia o godz. 7.00 rano, nie wiedząc co dokładnie będziemy robić, z gitarą na plecach czekałam gotowa na przyjazd mojej ekipy. Jak przystało na „ hora boliviana”: 7.15 ruszyliśmy! Do pierwszej wioski jechaliśmy ok. 20 min główną drogą. Przez cały czas towarzyszył nam niesamowity krajobraz, który można porównać do amerykańskich filmów o dzikim zachodzie. Czerwone góry, kaniony, no i kaktusy to tylko nieliczne z atrakcji, którymi naprawdę można było się zachwycić. Po ok. 40 km zjechaliśmy w boczną uliczkę, która niestety nie była asfaltowa, więc trzeba było wybrać: albo zrezygnować z ręcznej klimatyzacji, czyli otwartych okien, albo dusić się w chmurach pyłu i kurzu. Po kolejnych 20 minutach „trzęsącej się” jazdy, przez dziury, rzeki i strumyki moim oczom ukazała się pierwsza wioska: Villa Victoria – tak całkiem po środku niczego! Albo tak całkiem pośrodku ogromnych, czerwonych gór. Muszę tu zaznaczyć, że sama Tupiza znajduje się na wysokości 2800 m n.p.m., a żeby gdziekolwiek dojechać trasę pokonuje się krętymi, wąskimi drogami pomiędzy 4-5 tysięcznymi szczytami gór.
Kiedy dotarliśmy ogromne było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że w tak małej wioseczce znajduje się szkoła! Było tam ok. 10 uczniów, w różnym wieku i dwóch nauczycieli. Przedstawiliśmy się, padre poprowadził krótką modlitwę z dziećmi, po czym udało nam się potańczyć w rytmie chrześcijańskich piosenek. Na koniec naszej wizyty daliśmy dzieciom wyzwanie: zawiadomić rodziców i całą wioskę o wieczornej Mszy Św. W tych miejscowościach Msza św. odbywa się średnio 2 razy w roku, a do sakramentów świętych przygotowuje katecheta, który na każdej wiosce odpowiedzialny jest za sferę duchową. Kiedy znaleźliśmy dom pani Katechetki, udało nam się wprosić na obiad i dostaliśmy informację, w których domach mieszkają chorzy i inni potrzebujący. W ten sposób odwiedzaliśmy poszczególne domy, „wpadaliśmy z nienacka” z duszpasterską wizytą, modliliśmy się za ludzi, a kiedy ja musiałam się pilnować, żeby przypadkiem nie otworzyć buzi ze zdziwienia w jakich warunkach żyją ludzie na wsiach, moja ekipa z ogromną miłością rozmawiała z każdym człowiekiem. Ciężko sobie nawet wyobrazić jak wygląda taka wieś. Domy z gliny, a raczej małe chatki z jednym pomieszczeniem, przykrytym blachą, która przytwierdzona była jedynie z zewnątrz poprzez spore kamienie. W zagrodach zazwyczaj na sznurkach wisiały kawałki mięsa – charke. W ten sposób na słońcu ludzie radzą sobie bez lodówki. Gazu też zazwyczaj nie ma, więc przy każdym domu czuć było dym z ogniska, albo stała butla gazowa. W domu/ pokoju było dosłownie wszystko! Począwszy od potrzebnych rzeczy jak łóżko i ubrania, kończąc na wszelkiego rodzaju rowerach i zepsutych wersalkach. Nie było jednak mebli, ewentualnie jakaś pojedyncza komoda, więc wszystkie rzeczy leżały na wierzchu. Jednak pomimo tego jak niewiele rzeczy mieli mieszkańcy, każdy zapraszał nas do środka i częstował nas tym co miał. Często kończyło się na tym, że musiałam się po prostu pomodlić przed każdą szklanką soku, bo w domu znajdowała się tylko jedna szklanka! Gospodarz nalewał jednej osobie, kiedy ta wypiła oddawała kubek gospodarzowi, ten nalewał kolejnej osobie i w ten sposób z jednej szklanki piła cała rodzina wraz z nami, a ja z ogromną ufnością zawierzałam wszystkie bakterie i zarazki Panu Bogu…
Wieczorem jednak działy się największe cuda! Prawie w każdej wiosce wybudowana była kaplica na wzgórzu, skąd rozciągał się widok na całą wioskę i pobliskie tereny. Aby zwołać ludzi, musieliśmy odnaleźć dzwon, a jeśli go nie było to inny betonowy słup, w który można było uderzyć, tak aby cała wioska usłyszała. Mimo, że przekazywaliśmy informację, że Msza zacznie się o godz. 19.00 pierwszy parafianin pojawiał się po godz. 20.00, a za nim dopiero zbierała się reszta. Jednak moja ekipa zawsze cierpliwie i z wiarą oczekiwała na mieszkańców, nie mówiąc przy tym ani jednego słowa skargi! Na Mszy kaplica zawsze pełna była dzieci, które często nawet nie potrafiły zrobić znaku krzyża. Czasem też bez świadomości powtarzały słowa, które mówił kapłan (nawet podczas przemienienia), jednak każdy całym sercem uczestniczył w Eucharystii, a mieszkańcy z wdzięcznymi oczami wpatrywali się w naszego Padre. Wracaliśmy każdego dnia koło 22.00, jednak potem jeszcze długo nie było można zasnąć.
Niesamowitym momentem była też dla mnie Msza Św. we wsi Tomates, kiedy to planowaliśmy odprawić Mszę w szkole, jednak kiedy wszyscy przyszli okazało się, że nie ma tam światła. Jedna Pani zaproponowała wtedy swoje „Centro”. Było to coś w rodzaju spiżarni. W środku było około 50 worków mąki i jeden mały stolik. Jednak Jezusowi to wcale nie przeszkadzało. Z worków zrobiło się miejsce do siedzenia, małe pomieszczenie sprawiło, że pokój był pełny, a wszyscy razem zgromadziliśmy się wokół ołtarza. Wtedy tak namacalnie zobaczyłam, jak Bóg przychodzi do tych najmniejszych, bez względu na wszystko, że on pamięta o każdym i troszczy się nawet o tych, o których cały świat nie ma pojęcia, że istnieją!
Cały tydzień misyjny kończył się pielgrzymką wychodzącą w nocy z danej wioski, aż do Tupizy, gdzie o 6.00 rano miała się odbyć Msza Święta. Nasza zona miała do pokonania 24 km, więc rozpoczynaliśmy pielgrzymkę o 23.30. Podczas pielgrzymki kolejny raz zawstydziła mnie wiara tych prostych ludzi. Wzięło udział ok. 300 pielgrzymów z mojej zony! Ja z wielkim sportowym plecakiem, termosem z gorącą herbatą, górskimi butami za 300 zł, zderzyłam się z prostymi ludźmi, którzy na nogach mieli jedyne buty, kobiety ubrane były w trzewiki, często szły z torebką, bądź chustą na ręce, czasem z małymi dziećmi w ramionach. Byli niesamowici! Całą noc szli, śpiewając i modląc się jedynie z dwoma przerwami na odpoczynek. O 5.30 dotarliśmy na miejsce, a chollity na kolanach podchodziły do figury Maryi, aby dotknąć Jej płaszcza.
Rozpoczęła się Msza Święta i kiedy ja walczyłam z ogromną sennością i zmęczeniem, pielgrzymi wręcz tryskali energią, machając kolorowymi chustami i śpiewając.
Po raz kolejny, na misjach zamiast dawać coś od siebie, to ja czerpałam od innych. Uczyłam się od tych ludzi ogromnej wiary, prostoty i tego, żeby troszczyć się właśnie o te rzeczy, o które tak naprawdę powinniśmy się troszczyć. Mimo tego, że często brak na wioskach edukacji, świadomości o całym „Bożym świecie”, mimo tego, że może dla wielu mieszkańców przez całe życie grono bliskich i znajomych zamknie się w tych 10-ciu rodzinach mieszkających w danej wiosce, nie brak im jednak miłości i relacji, za którymi tak bardzo tęsknimy w naszym rozwiniętym świecie. Ten tydzień był dla mnie ogromnym zderzeniem z ubóstwem i ludzką biedą, jednak równocześnie ogromnym doświadczeniem Miłości Bożej i geniuszu, w którym Bóg objawia się właśnie tym najmniejszym, bo jak mówi Mała Tereska:
(…)Cechą miłości jest to, że się zniża.