Etiopia: Ludzie misji. Włosi rządzą!
Włosi rządzą!
Misjonarzy Włochów jest tutaj najwięcej. Może dlatego, że skoro Włochom dwa razy nie udało się siłą zająć Etiopii, to za trzecim razem postanowili zawalczyć nie o terytorium, ale o dusze Habeszy (tubylców). Drugą równie liczną grupą misjonarzy są Hindusi, złośliwi twierdzą, że jest ich tak dużo, bo w Indiach mają wiele powołań i nie mają co z nimi robić, trzymajmy się zatem tej radosnej wersji. Wśród misjonarzy w Etiopii jest też pięcioro Polaków.
Włosi i Włoszki! Wielu z nich tutaj zaczynało swoją misyjna drogę i wciąż są tutaj! Uwierzcie, niewiarygodne. Nie będę się rozpisywać o średniej wieku, ale w tym kontekście nasze dyskusje o obniżeniu wieku emerytalnego są jak niepoważne pogaduszki, rozkapryszonych dzieciaków. Wielu z nich studiowało w Turynie, zaczynało swoją drogę powołania u źródeł, u Jana Bosco, a pracują prawie u źródeł chrześcijaństwa, przecież biblijna Abisynia (dzisiaj Etiopia), jako drugi kraj na świecie przyjęła chrześcijaństwo.
Dlaczego misje?
Daleko od domu, rodziny, gdzie jest inaczej, gdzie jest biednie, mało wody, często nie ma prądu, codzienność jest czasem jak walka z wiatrakami, po prostu trudna. Odpowiedź jest chyba jedna, dla każdego prawdziwego powołania i pasji. Parafrazując słowa himalaisty:
Ludzi można podzielić na dwa rodzaje: na tych, którym tego nie trzeba tłumaczyć i na tych, którym się tego nie wytłumaczy
Lubię te słowa, bo one bardzo czytelnie oddają też to, co czuję teraz tutaj. Bycie z ludźmi, którzy „czują misje w kościach”, oddychają tym – tym żyją. Nawet nie pytają po co się przyjechało? Bo jak wiesz po co, to niewiele muszą wyjaśniać, powstaje nić porozumienia.
Rolnik sam w dolinie
W zasadzie nie ma o czym dyskutować, bo nie byłoby misji, nie byłoby tych tysięcy nakarmionych i roześmianych na zdjęciach dzieciaków, wybudowanych studni, szkół i szpitali, gdyby nie misjonarze.
Oczywiście misja to nigdy nie jest dzieło jednego człowieka, to wspólne dzieło tych, którzy tu razem z nimi pracują, ale też sztabu ludzi stojących za nimi, najczęściej w krajach pochodzenia, którzy wspierają, pomagają i są zapleczem. Bardzo często parafie, organizacje takie jak Salezjański Wolontariat Misyjny, rodzina, przyjaciele, instytucje oraz prywatni Darczyńcy czy wolontariusze.
A muszę przyznać, że nawet wśród wolontariuszy średnia wieku jest dość wysoka, spotkałam w ciągu tych miesięcy kilka osób, które dzielą się tutaj nie tylko swoim czasem, ale przede wszystkim doświadczeniem życiowym. Zresztą misjonarze bardzo ich sobie cenią, szczególnie właśnie za ich wiedzę i doświadczenie. Warto pamiętać o tej alternatywie, kiedy wiek emerytalny i nas dopadnie. ;)
Natomiast najsilniejszym, bo najliczniejszym wsparciem są siostry, księża i bracia oraz animatorzy lokalni. Misjonarze mocno zaznaczają, że ważnym ich zadaniem jest też przygotowywanie właśnie tych młodych ludzi do dalszej pracy. Oni też są najlepszymi nauczycielami, przewodnikami, doradcami, bo są stąd, tutaj się urodzili i tutaj żyją. Nie tylko ze względu na trudny język, bo to wbrew pozorom da się trochę obejść. Ale oni pomagają zrozumieć sposób myślenia lokalnej społeczności. Będą też tutaj, jakby zabrakło misjonarzy, zresztą na co dzień to oni tutaj pracują, a zadań jest niemało.
Najlepsi z najlepszych
Związani ze Zway. Dla mnie niezwykli, bo robią zwykłe rzeczy, stąpają mocno po ziemi.
Spędzili tu większość swojego życia, wydaje się, że wrośli w tę rzeczywistość, że są jej częścią. Jednocześnie wciąż borykają się z codziennością, widzą jak wiele jeszcze jest do zrobienia, jak czasem wiele wysiłku, pracy, zaangażowania, dawania siebie. Jak ciągle trzeba wracać do tego samego punktu, powtarzać. Jak czasem dopadnie bezsilność. Albo łza się w oku zakręci, na myśl o rodzinie, której się nie widziało kilka lat i tak też będzie przez kilka następnych, bo obowiązki nie pozwalają na wyjazd.
Wydają się wytrwali, ale to nie to, po prostu nie są sami na tej drodze…
…Synu, jeżeli masz zamiar służyć Panu, przygotuj swą duszę na doświadczenie! Syr 2,1
Instytucja – Sister Gio
Czasem ma się wrażenie, że jest druga po Bogu w Zway, bo to On stworzył świat, ale ona dała całą resztę, wodę, prąd. Żyła tu kilkanaście lat, teraz wpada przejazdem na kilka dni. Doskonale zna amaric, umie rozmawiać i dogadać się z każdym. Jest jak instytucja. Teraz jest jak menadżer projektu, dyrektor ekonomiczny dla całej prowincji, oprócz tego kierowca, nauczyciel, doradca i wiele innych, tysiące spraw na głowie. Zdecydowanie żyje w niedoczasie, po europejsku, czyta maile, a jednocześnie rozmawia przez telefon, jak ma odpisać po hiszpańsku, to siedzi z google translator, żaden problem. W wolnej chwili zachodzi do oratorium, czy jedzie odwiedzić chorego w szpitalu. Kiedy jedzie przez Zway, to nieustannie się musi zatrzymywać, bo co chwilę ktoś ją pozdrawia (przypominam, że katolików jest tutaj niewielu), wysiada, przytula, dopytuje o dzieci, o pracę, pamięta wiele imion. Wtedy się nie spieszy. Jadąc w południe zgarnia po drodze napotkane dzieciaki, aby nie szły w upale, jej auto jest wtedy jak gari – zapakowane po brzegi, ostatni prawie przytrzaskują sobie palce, ale nie ma płaczu, bo siostra gasi silnik i biegnie dmuchać czy całować bolące miejsce – wzruszające.
Autorytet – Abba Dino
Pewnie mieliście nieraz takie uczucie, wchodzi ktoś do pokoju i od razu czuć, że to jest ktoś. Nie musi siadać na szczycie stołu, aby wzbudzać autorytet. Ma w sobie tę moc. Czuje się, że jak jest w pobliżu, to jest bezpiecznie. Stateczny, małomówny. Taki właśnie jest Abba Dino.
Kiedy poszłam na jego spotkanie z rodzicami w wielkiej auli szkoły, to kiedy wchodził po schodach na scenę, to głosy zamilkły, chociaż dotychczas przeszkadzano wszystkim, którzy się wypowiadali. W bardzo uroczy sposób miesza amaric z angielskim, jakby intuicyjnie wybierał słowo, które swoim brzmieniem czy emocjonalnym zabarwieniem bardziej pasuje do kontekstu.
Ma swoje malutkie biuro, malutkie jak na kogoś kto musi ogarnąć tak wielką misję: szkołę, aspirantów, braci, oratorium, parafię oraz okoliczne wioski. Biuro jest prawie na środku misji, zawsze ma otwarte drzwi i zawsze wszystko widzi. Wzbudza szacunek, a nie strach, to sztuka. Kiedy dzieciaki wchodzą do niego, do biura po słodycze, udaje że ich szuka i czeka na proszę. Potem na przykład każe wybierać tylko zielone cukierki, aby dzieci ćwiczyły kolory. Wszystkie dzieciaki z okolicy chcą być jak on. Witają się tak, jak on z nimi. Podają Ci rękę, a kiedy zbliżasz swoją, szybko zabierają swoją i z radością krzyczą Abba Dino! No ja się ciągle nabieram.
__________________________________
Przekaż 1% podatku dla najuboższych dzieci i młodzieży w krajach misyjnych!
Wpisz w rocznym zeznaniu podatkowym PIT numer KRS: 0000076477 <<