Etiopia: Zway, serce rośnie….

Każdego dnia mam tyle wrażeń i przeżyć, tyle radości, że mogłabym pisać bloga codziennie, żeby się tym podzielić ….. czuję, że Pan Bóg tych ludzi, ten czas, to miejsce, to wszystko co mnie spotyka tutaj, przygotował specjalnie dla mnie. Wymarzona praca w przedszkolu, zajęcia z plastyki, rozmowy z nauczycielkami, codzienność z siostrami, w której bardzo mi pomaga moje wcześniejsze doświadczenie życia we wspólnocie. I choć wydaje się, że jak jest się szczęśliwym człowiekiem, wokół ma się ludzi, których się kocha, swój dom, to już nic lepszego nie może nas spotkać … to wierzcie mi, że tak nie jest, serce jest pojemne, znajdzie się w nim wiele miejsca na kolejną miłość…..moją jest Zway….

 

„…wiedzie mnie po właściwych ścieżkach…” Ps 23,3

Moje dni są raczej niespieszne, choć mam je wypełnione po brzegi, to nic mnie nie goni…. to daje dużo spokoju….

 

Piękne są tu poranki, kiedy idę drogą pod słońce do przedszkola, dookoła widać przygotowywania palenisk do kawy i tłumy w kolorowych mundurkach zmierzające do szkół i przedszkoli, zawsze ktoś do mnie dołącza, chcąc w drodze potrenować swój angielski. Choć niestety często też jeżdżę autem ….. więc omijają mnie te uliczne przyjemności.

Jedynym moim niepokojem obecnie jest to czy moja wiza zostanie przedłużona, bo na dzień dzisiejszy mam pobyt tylko do końca listopada, a chciałabym zobaczyć moje przedszkolaki na koniec roku szkolnego, szczególnie czterolatki, jakie zrobiły postępy, choć już dzisiaj widać i słychać, że te kilka tygodni to już niezła szkoła. Tutaj jest raczej „zimny chów”, płacz jest niewskazany, machamy do mamusi lub tatusia i zostajemy w przedszkolu, do szeregu i śpiewamy. No i w większości przypadków to działa… czasem tylko płacz trwa dłużej… ale dzisiaj ci sami, którym ciekły łzy miesiąc temu, nie chcą wychodzić z przedszkola….

Mamy 526 przedszkolaków, więc całkiem spora gromada. Siedemnaście nauczycielek i pięć sprzątaczek. Takie kameralne, babskie towarzystwo.

Zajęcia z plastyki… mam troszkę na pieńku z moimi dziewczynami sprzątającymi, bo brudzimy w klasach. Tutaj raczej zajęcia odbywają się powiedziałabym z przymrużeniem oka, w takim reżimie sanitarnym, a po moich lekcjach ręce są brudne…. ławki brudne, krzesła brudne, podłoga brudna … a dzieci szczęśliwe… Jak przyniosłam farby, to błysk w oczach jaki zobaczyłam, był bezcenny, na szczęście papier do malowania był wielki, bo mała kartka z bloku, chyba byłaby rozczarowaniem.

Na koniec dzieciaki pisały mi swoje imiona w amaric, którymi częściowo wytapetowałam swój pokój…..na szczęście się przeprowadziłam do większego, który ma wielkie, puste ściany😉 choć przeprowadzka na parter związana jest niestety z kłopotami ze stopą, co też troszkę doskwiera mi na co dzień, ale trzeba zaakceptować słabości swojego ciała, szkoda, że moje zbuntowało się akurat teraz….

Podobnie tapetuję nasz hol w przedszkolu, zaczynamy go wykorzystywać jako wystawę prac, co jest małą rewolucją, a dzieci chodzą jak pawie, zresztą nauczycielki też z wielką dumą pokazują na prace swoich uczniów.

 

Proste historie, właściwie nic specjalnego nie robię ……

Jak przyniosłam kolorowanki, które wydrukowałam, trzy rodzaje: osioł, baran i małpa, to na początku wszyscy się rozglądali co mają z tym zrobić…. Po pierwsze, bo nie wszyscy dostali to samo…., a nauczycielka spytała na jaki kolor mają pomalować? Kiedy okazało się, że jest dowolność i że kredki nie są produkcji etiopskiej tylko hiszpańskiej), to nawet baran nabrał barw… co chyba najbardziej przeraziło nauczycielki (etiopskie kredki mają chyba tylko wyraziste kolory flagi, a reszta jest blada, jak moja twarz wśród dzieci😉)

Muszę się przyznać, że ja też z radością wydrukowałam te zwierzaki, bo wcześniej wyklejaliśmy motyle, których narysowałam 168 sztuk i na koniec sama prawie odleciałam zza biurka😉.

Niektóre produkty jak plastelina czy fajne kredki są tutaj niedostępne, albo drogie, jak papier do drukowania czy tonery. W związku z tym, dla nas te zwykłe czynności tutaj nabierają innego znaczenia. Ja wykorzystuję teraz każdy kawałek atrakcyjnego papieru, na przykład opakowania, bo nie ma tu kolorowych czasopism, choć podobno można kupić stare, codzienne gazety afrykańskie na kilogramy…. a papier kolorowy dla dzieci jest wyblakły….. więc używamy opakowań i tego co się da…. Jak w Zway brakowało gazu i gotowaliśmy faffę na ognisku, to potem użyliśmy węgiel do narysowania obrazków, bardzo podoba mi się ta twórczość, zresztą nie tylko mnie… jak wchodzę do klasy ze swoim pudełkiem lub często nawet kilkoma, to dzieci mi klaszczą, bo się cieszą, że będą jakieś atrakcje…..nauczyciele jeszcze są sceptyczni, ale czasem już dają się ponieść….

W przyszłym tygodniu robimy ramki do zdjęć, obecnie myślę nad techniką, bo mam już wywołane zdjęcia które fotograf mi chyba troszkę zretuszował😉, bo ciągle pstrykamy, więc za kilka dni w naszym holu zawisną nasze fotki…to będzie dopiero radość… już się nie mogę doczekać…

Przykre jest czasem, jak z przyczyn technicznych i finansowych często musimy niszczyć prace dzieci, na przykład z plasteliny, zaraz po zajęciach dzieciaki robią kule i oddają paniom do pudełka, bo plastelina jest wielorazowego użytku. Ale ja się nie mogę opanować, żeby czegoś nie zostawić, bo jak pięciolatek zrobi cały zestaw do ceremonii parzenia kawy, to  naprawdę zniszczenie go jest wręcz „zbrodnią”…..

 

Piękne są te dni. Oczywiście ja wszędzie chodzę z aparatem więc codziennie wieczorem staram się znaleźć kilka chwil, żeby przed zaśnięciem obejrzeć zdjęcia.  Rano jak dzwoni budzik po piątej, to muszę przyznać – choć nie jestem rannym ptaszkiem, to wizja tego morza niebieskich mundurków, pomaga mi otworzyć oczy…. No i myśl o kawie… na którą zawsze jest czas w ciągu dnia…. panie ze szkolnej kawiarenki wołają jak mają gotową, bo wiedzą, że chcę się napić, a nie mam czasu trwać na całej ceremonii od momentu wypalania ziaren !! ale one mają czas, a ja przychodzę na gotowe, łykam i biegnę do przedszkola.

Na szczęście też codziennie rano, przed pracą jest Msza, co prawda w amaric, ale mam aplikację polską z Msza i czytaniami, więc jestem przygotowana. To daje też siłę na każdy dzień.

Popołudniami mamy czas z nauczycielami, teraz mam dużo pracy, bo jest czas hospitacji i ewaluacji, bardzo istotny dla nauczycieli, bo trzech najlepszych dostanie nagrodę na Święta. Dla mnie to świetna okazja, aby porozmawiać o nowych pomysłach, rozwiązaniach, wykorzystaniu pomocy, bo jednak nauczanie jest tu bardzo odtwórcze. Często to przepisywanie i powtarzanie po nauczycielu. Zresztą niełatwo się tu uczy, bo klasy mają po 65-71 uczniów, nawet jak jest dwóch nauczycieli, to trudno ujednolicić poziom zadań i tempo pracy, do tego myślenie jest takie, że wszyscy muszą zrobić po równo…. choć troszkę udaje mi się przekonać, że jednak nie musi tak być….

Nauczyciele całkiem chętnie otwierają się na nowe propozycje, chociaż czasem mnie zaskakują, na przykład: tutaj codziennością jest 15 dzieciaków jadących w ścisku na gari (a to niebezpieczny środek transportu, trzeba się mocno trzymać, aby nie spaść na tych drogach!) albo pięciolatki idące same środkiem ulicy, prawie włażące pod koła samochodu, lub bawiące się w brudnej kałuży, to myślę, że to jest dla nich niebezpieczne, a nauczyciele mówią mi, że niebezpieczne są zabawy z chustą Klanzy… jednak mamy inne spojrzenie na rzeczywistość, więc się nieźle uzupełniamy. No i fajne jest jak dziewczyny wplatają swoje regionalne motywy. Ostatnio podjęliśmy wyzwanie wykonanie z makaronu spaghetti, kawałka taśmy i sznurka jak najwyższej budowli i jedna grupa jako budowlę zrobiła kosz, w którym trzyma się indżerę. Wiele nauczycielek to moje rówieśniczki, więc w tym przypadku mój wiek i pedagogiczne doświadczenie mają duże znaczenie, bo łatwiej nam się porozumiewać.

W soboty przed południem, ja myślę o kolejnym tygodniu, a dziewczyny sprzątają, a czasem na koniec pracy i tygodnia, siądziemy na trawie, oczywiście napić się kawy…zdarza mi się tez zostać na obiad w przedszkolu i wtedy wspólna indżera na dywanie między klockami i zabawkami z pracownikami, którzy mają daleko do domu i jedzą swój lunch w pracy…Powroty do domu, w kierunku zachodzącego słońca, też są piękne. Znajome dzieciaki po drodze, które upominają się o naklejki. Śmieszne jest jak potem rano je spotykam i idą dumnie do szkoły ze swoją naklejką na czole.

 

A czasem powroty już po zachodzie słońca … po wieczorze w towarzystwie nauczycielek, z indżerą i obowiązkową kawą z popcornem. Bezcenny jest ten czas, zwykłych babskich rozmów o uczniach czy ciuchach …. (a czekam właśnie na moją pierwszą etiopską kieckę, krawcowa mi szyje, ma być gotowa na święto narodowe na 23 listopada) w jednym małym pokoiku, gdzie mieszka kilka osób…. czasem bez wody, przy małej żarówce…opowieści dwóch światów…jak mam wytłumaczyć, że ja nie rozpalę w swoim pokoju w Polsce ognia i nie zrobię na nim kawy dla moich przyjaciół, choć wcześniej mówiłam, że mój pokój jest dwa razy większy niż ich całe mieszkanie…

Albo powrót w piątkowy wieczór, ze świeżo upieczoną na brzegu Jeziora Zway, wpakowaną do używanej foliowej tytki rybą, ale upieczoną na ogniu tak dogłębnie, że można zjadać nawet ości, bo są tak chrupiące…oczywiście rękami….

Spacery po mieście gdzie spotykam moich przedszkolaków, którzy reagują na mnie wręcz euforycznie, aż siostry się dziwią i z przekąsem mówią, że nie wiedziały, że jestem taka sławna😉, ale wiecie jakie to miłe, jak cię w takich sytuacjach wytykają palcami…zresztą, chodzenie tą samą drogą, uśmiechanie się do ludzi, drobne zakupy, kilka słów w amaric, wydaje się mieć wielkie znaczenie, że nawet jak ktoś się odważy krzyknąć ferendżi (obcy), to obok jest ktoś, kto już mnie zna, kto go uciszy zanim ja zareaguję.

Jest mi tu tak dobrze, że wcale nie mam ochoty się stąd ruszać, aby oglądać inne miasta czy okolice. Mam tu tyle do przeżycia, że boję się, że czasu mi nie starczy, modlę się o przedłużenie mojej wizy.